Oba auta mają zbliżone rozmiary, taki sam napęd hybrydowy i analogiczne sprytne rozwiązania zastosowane we wnętrzu. Oba też wyróżniają się kontrowersyjną, chociaż odmienną stylistyką. Oba powstały z myślą przede wszystkim o rynku amerykańskim, więc na Starym Kontynencie wydają się duże.
Za wielką wodą pełnią rolę SUV-ów klasy średniej i zamiast budzić sportowe emocje, rozpieszczają luksusem. Kia Sorento bardzo przypadła mi do gustu i tak samo jest z Hyundaiem Santa Fe. Który jest lepszy? To nie porównanie, ale w czasie jazdy SUV-em koreańskiej marki trudno uniknąć odwołań do bardzo podobnego modelu.
Z Hyundaiem Santa Fe mam jeszcze jeden problem. Producent twierdzi, że został skonstruowany na nowej platformie koncernu zwanej N3. Być może, ale jest bardzo podobny do poprzedniego modelu, który zadebiutował na rynku raptem trzy lata temu, w 2018 roku.
Stary i nowy Hyundai Santa Fe ma identyczny rozstaw osi (276,5 cm) i zbliżony kształt nadwozia. Zewnętrznie samochód minimalnie urósł. Jest dłuższy o 1,5 cm (478,5 cm), szerszy o 1 cm (190 cm) i wyższy o 0,5 cm (168,5 cm).
Różnice długości kryją się w zwisach i pewnie wynikają z innego kształtu zderzaków. Za to niewątpliwie nowe jest wnętrze samochodu oraz jego hybrydowy napęd. Jednak takie zmiany nazwałbym gruntowną modernizacją.
To jest właściwie koniec zarzutów, jakie jestem w stanie postawić koreańskiemu SUV-owi. Samochód bardzo mi się podoba i to z kilku powodów. Po pierwsze ma bardzo praktyczne rozmiary. Gwarantuje wygodę z posmakiem luksusu, ale nie jest tak wielki, żeby jazda nim sprawiała kłopoty. Nawet w miejskich zaułkach samochód czuje się dobrze.
Jednocześnie w przestronnej kabinie Santa Fe jest bardzo wygodnie. Między przednimi fotelami znalazła szeroka konsola z dużą liczbą przycisków, która zapewnia komfortowy dystans między kierowcą i pasażerem oraz pozwala na wygodną obsługę urządzeń pokładowych.
Klasycznych przełączników jest dużo, ale zostały pogrupowane bardzo sensownie, dzięki czemu ich obsługa jest bezwzrokowa, intuicyjna i wygodna. Nie do końca przypadło mi do gustu tylko trybami pracy skrzyni biegów za pomocą przycisków, bo ich naciskanie trwa trochę dłużej niż regulacja pokrętłem, czy dźwigienką.
Za to bardzo dobrym rozwiązaniem jest automatyczne włączanie trybu parkowania (P) po otwarciu drzwi kierowcy. Samochód nigdzie bez nas nie pojedzie, a przy okazji nie zmusza do wykonywania dodatkowej czynności.
Nad środkową konsolą umieszczono duży ekran systemu pokładowego, a drugi zastępujący wskaźniki znalazł się przed kierownicą. On oraz pasażer mają do dyspozycji komfortowe obszerne fotele z podgrzewaniem i wentylacją.
Ten na miejscu kierowcy po wyłączeniu zapłonu przesuwa się do tyłu, wraz z chowającą się elektrycznie kolumną kierowniczą. Wspólnie ułatwiają wydostanie się z wnętrza i późniejszy powrót do niego. To znakomicie, bo przecież właśnie za takie cechy cenimy SUV-y.
Pozycja w czasie jazdy jest bardzo wygodna, a wewnątrz wygospodarowano przestrzeń na dużo schowków w sensownych miejscach. Zewsząd też atakują nas sprytne detale i przemyślane rozwiązania. Większość znamy z innych samochodów koreańskiego koncernu, takich jak nowy Hyundai Tucson i Kia Sorento. Znamy i cenimy.
Chodzi na przykład o kamery pokazujące strefę tzw. martwego pola bocznych lusterek w miejscu okrągłych wskaźników, możliwość przesuwania prawego fotela przez kierowcę (przyciski są powtórzone z boku oparcia pasażera), wygodne pokrętło do regulacji trybów napędu, praktyczny pionowy schowek na telefon i łatwo składaną tylną kanapę przy użyciu przycisków w bagażniku.
Takich drobiazgów jest naprawdę dużo i budzą szacunek dla projektantów tego wnętrza. Na tylnej kanapie jest równie przestronnie, co z przodu, a bagażnik w pięcioosobowej konfiguracji (jest i siedmioosobowa wersja Santa Fe) ma pojemność 831 litrów (o 12 l więcej niż w poprzedniku). Takie parametry gwarantują, że miejsca nie zabraknie nawet w czasie wakacyjnego wyjazdu całą rodziną.
Jazda w każdych warunkach jest komfortowa i wygodna. Najlepiej to robić po amerykańsku, płynnie i spokojnie. Taki styl idealnie pasuje do Santa Fe, co nie znaczy, że SUV nie lubi zakrętów i mocniejszego wciskania pedału gazu.
Ma przyzwoite osiągi, ale nie zachęca do aktywnej jazdy. Lepiej nim płynąć po stołecznych dziurach lekko muskając pedał przyspieszenia. Wówczas silnika spalinowego prawie nie słychać, nawet jeśli się uruchamia.
Zawieszenie Hyundaia Santa Fe ma taką samą konstrukcję jak w modelu skonstruowanym na platformie poprzedniej generacji. Z przodu są kolumny MacPhersona, a z tyłu wielowahacze. Jego geometria została zmieniona tak żeby zapewnić lepsze prowadzenie.
Między innymi dzięki obniżeniu tak zwanego punktu przechyłu oraz wyrównaniu wirtualnego i fizycznego kąta sworznia zwrotnicy (nie pytajcie, co to oznacza) ponoć osiągnięto pewniejsze prowadzenie na zakrętach i wyższą stabilność kierunkową. Być może, ale wciąż domeną Santa Fe jest spokojna jazda.
Do napędu testowego egzemplarza służy ten sam hybrydowy system, który znamy z Kii Sorento i Hyundaia Tucsona. To system bezobsługowy, bez możliwości ładowania, więc przeznaczony przede wszystkim dla użytkowników, którzy nie trzymają auta w garażu. Dla tych drugich jest wersja plug-in.
System składa się z silnika benzynowego, elektrycznego oraz sześciobiegowej automatycznej przekładni. Silniki mają moc odpowiednio: 180 KM, 60 KM, a ich łączna systemowa moc wynosi 230 KM. Pozwala na rozpędzenie się do 100 km/h w 9,1 sekundy oraz osiągnięcie prędkości 187 km/h w wersji z napędem na obie osie.
To raczej drogowy rodzaj napędu AWD, który w trybie Eco przekazuje moment obrotowy wyłącznie na przednią oś w celu oszczędzania paliwa. Są też tryby do jazdy po piasku, śniegu i błocie, ale raczej do wykorzystania w czasie dojazdu na działkę niż w prawdziwym terenie.
I bardzo dobrze, przecież Santa Fe to klasyczny SUV. Dzięki takiej konstrukcji zużycie benzyny w mieście nie powinno przekraczać 7-8 l/100 km. Mnie się najlepiej jeździło w trybie Smart, który dostosowuje pracę napędu do stylu jazdy kierowcy. Można go ustawić i przestać się przejmować regulowaniem.
Za Hyundaia Santa Fe w wersji z bezobsługowym napędem hybrydowym na cztery koła trzeba zapłacić co najmniej 176 tys. zł w specyfikacji wyposażenia Premium. Jeśli chcemy, by było tak bogate, jak w testowanym egzemplarzu, musimy dołożyć kolejne 49 tys. zł do odmiany Platinum.
Wtedy jednak ma niemal wszystko, co sobie można zamarzyć. Dopłaty wymaga właściwie tylko trzeci rząd siedzeń i panoramiczne okno dachowe. Każdy z tych elementów kosztuje 5 tys. zł. Cena Hyundaia Santa Fe Hybrid AWD Prestige to 225 tys. zł (bez 100 zł).
To sporo, ale tylko jeśli porównać z wewnętrzną konkurentką. Kia Sorento w podobnej wersji kosztuje około 213 tys. i jest minimalnie większa. Większość SUV-ów konkurencyjnych producentów za taką kombinację efektywnego napędu, przestronności, komfortu i wyposażenia każe płacić sobie o wiele więcej. Jeśli w ogóle mają taką odmianę w ofercie.
Hybrydowy model Santa Fe jest bardzo dobrym SUV-em. Tak powinien wyglądać i działać nowoczesny samochód tej klasy. Hyundai Santa Fe pozwala poczuć się jak w klasie premium bez związanego z tym wizerunku oraz znacznie wyższej ceny.
Być może trochę szkoda, że komfort kosztuje ciut więcej niż w przypadku Sorento, ale przy takim poziomie cen różnica kilkunastu tysięcy złotych, choć brzmi poważnie, jest właściwie pomijalna.
Tak naprawdę o wyborze zdecyduje wysokość rabatu u dealera, sympatia do marki albo preferencje dotyczące wyglądu. Hyundai Santa Fe to praktyczny i rozsądny wybór dla ludzi, którzy naprawdę kochają SUV-y. Setki tysięcy klientów w USA nie mogą się mylić.