Zanim opowiem o tym, jak zasiadłem za kierownicą świętej relikwii Bayerische Motoren Werke, musimy cofnąć się do roku 1939. Na podwoziu BMW 328 numer 85368 manufaktura nadwoziowa Carrozzeria Touring w Mediolanie miała zbudować auto wyczynowe z nadwoziem zamkniętym. Od zera do gotowego samochodu w kilka miesięcy, bo dział sportu w Monachium chciał, by samochód pojechał w wyścigu 24h Le Mans.
Więcej tekstów na temat motoryzacji znajdziesz na stronie Gazeta.pl
Nadwozie zaprojektowane przez specjalistów z Mediolanu, którzy nie mieli dostępu do tunelu aerodynamicznego, ale dysponowali niezłą intuicją i niepospolitym talentem, powstało w opatentowanej przez firmę Touring technologii Superleggera, gdzie szkielet karoserii stanowiła siatka cienkich, stalowych rurek, które przyoblekano w poszycie z aluminium.
O tym, jak poważnie BMW traktowało start fabrycznego zespołu w reaktywowanym na 1940 rok wyścigu drogowym Mille Miglia, najlepiej świadczy fakt, że powstałe tylko w jednym egzemplarzu auto wysłano właśnie na morderczy wyścig 24-godzinny do Francji, by skutecznie usunąć wszelkie drobne usterki, które mogły przeszkodzić w wygraniu znacznie krótszych zawodów we Włoszech.
Opływowe BMW, polakierowane na biało całkiem nieźle przeszło próbę. Biały to tradycyjny wyścigowy kolor Niemiec, tak jak czerwień była kolorem Włoch, błękit — Francji, a żółć — Belgii. Ledwo zakończono montaż samochodu, trafił on do Le Mans, gdzie wystartowała nim załoga złożona z hrabiego von Schaumburg-Lippe oraz Hansa Wenchera.
Ku zaskoczeniu innych zespołów, ekipa BMW jadąca nowym, nietestowanym wcześniej samochodem, dotarła do mety na pierwszym miejscu w swojej klasie i na piątym w klasyfikacji generalnej, ulegając wyłącznie autom z silnikami o pojemności od 3 do 4,5 litra, a mając do dyspozycji dwulitrowy motor o mocy 135 KM.
Białe BMW uzyskało na trasie 24-godzinnego wyścigu przeciętną prędkość aż 132,8 km/h, co dobrze rokowało na Mille Miglia. Jak opowiedziałem w poprzednim odcinku tej serii, załoga składająca się z barona Fritza Huschke von Hansteina i Waltera Baumera zdecydowanie zwyciężyła we włoskim wyścigu-maratonie.
Nie są dokładnie znane losy tego wyjątkowego samochodu podczas wojny, historycy są za to pewni, że w 1945 roku trafił on w ręce amerykańskich oficerów w Bawarii. Zawadiaccy wojacy, pomalowawszy zbudowane w jednym egzemplarzu BMW na standardowy wojskowy kolor "olive drab", jeździli nim po okolicy.
A że brakowało im umiejętności, to za którymś razem zakończyli jazdę w rowie nieopodal Freising. Traf chciał, że leżący w owym rowie wrak rozpoznał przedwojenny inżynier z monachijskiej fabryki silników lotniczych BMW, niejaki Claus von Rucker. Wiedział, na co patrzy i postanowił relikwię ocalić.
Zatrudniony był wówczas u okupanta w warsztatach naprawczych i jakoś przekonał Amerykanów, by pozwolili mu zabrać rozbity samochód. Zaczął sam go naprawiać i ewidentnie zrobił to znakomicie, bo jego przyjaciel Hermann Lang (przedwojenny kierowca fabryczny Mercedesa) zdołał nim wystartować w pierwszych zawodach samochodowych w powojennych Niemczech, czyli w wyścigu górskim Ruhestein w 1946 roku — wystartować i zwyciężyć.
Niedługo potem von Rucker postanowił wyemigrować do Kanady i zabrał smukłe coupe ze sobą. Wkrótce po przybyciu do Ameryki sprzedał wóz nowojorskiemu fotografikowi i kierowcy wyścigowemu, Robertowi Grierowi. Ten przemalował auto w strażacką czerwień, dodał ogromne, niezgrabne zderzaki i nie tylko jeździł nim po drogach publicznych, ale także startował w rozmaitych zawodach. Kiedy Grier umarł w połowie lat pięćdziesiątych, wdowa po nim pozostawiła legendarne BMW, wtedy już w opłakanym stanie, w wynajętym garażu w miejscowości Wallingford w stanie Connecticut. Na trzydzieści lat.
W połowie lat 80. o istnieniu unikatowego samochodu dowiedział się Jim Proffit, kolekcjoner zabytkowych samochodów z Kalifornii. Udało mu się kupić i w pełni wyremontować samochód. Zaczął nim nawet startować w wyścigach samochodów historycznych. Po pewnym czasie zaczął się jednak zastanawiać, czy tak ważny pod względem historycznym wóz nie powinien jednak wrócić do domu w Monachium. Długie negocjacje z BMW Group Mobile Tradition zaowocowały w końcu transakcją, która raczej zadowoliła Proffita, bo rozstał się z autem, które trafiło do floty zabytkowych BMW, wykorzystywanych przez firmę podczas rozmaitych imprez.
Goodwood, rok 2019. To ja mam wsiąść do powstałego w jednej sztuce samochodu wyścigowego, który był piąty w generalce w Le Mans w 1939 roku i który wygrał Mille Miglia 1940. Zaproszony do udziału w Festival of Speed w teamie BMW Classic, nie jestem jakoś szczególnie podenerwowany, gdyż sporo jeździłem i zwykłym 328, i specjalną wersją zbudowaną na wyścig Berlin-Rzym.
Mechanika jest ta sama. Pierwsze wrażenie: jakże to auto jest wąskie. Widać to dopiero, gdy spojrzy się na nie wzdłuż osi podłużnej. Artyści mediolańskiej manufaktury karoseryjnej Touring zadbali nie tylko o gładki opływ powietrza, ale także starali się zminimalizować powierzchnię czołową samochodu. W związku z tym w kabinie dla osobnika o moich gabarytach jest dość... przytulnie. Wszystkie elementy sterowania sa tam, gdzie w zwykłym 328, skrzynia biegów Hurth pracuje precyzyjnie, zadbany silnik zaskakuje bez wahania i brzmi całkiem soczyście.
Jazda srebrzystym BMW przez tłumy widzów to ciekawe doświadczenie. Widoczność nie jest najlepsza, przypomina raczej wyglądanie na zewnątrz z kabiny starego samolotu (notabene warto wiedzieć, że przed drugą wojną światową BMW było przede wszystkim producentem silników lotniczych, potem motocykli i dopiero na końcu samochodów).
Nawet przy prędkościach parkingowych łatwo wyczuć, że samochód jest niesłychanie lekki, sprawia wrażenie braku jakiejkolwiek bezwładności. Jednocześnie nie wydaje się kruchy ani delikatny. W końcu nie tylko poradził sobie w Le Mans, ale także na drogach włoskiej doliny Padu. W strefie oczekiwania parkuję koło wyścigówek Bentleya z lat dwudziestych, przy których moje autko wygląda jak zabawka. Są opóźnienia, czas spędzam gadając ze znajomymi kierowcami, opowiadam im o Mille Miglia w 1940 roku. Zupełnie nic o tym wydarzeniu nie wiedzieli. Wreszcie czas wsiadać i poturlać się w stronę startu; jakże ten silnik przepięknie reaguje na ruch pedału gazu!
Przed startem znowu długie oczekiwanie. Mam czas powpatrywać się w dojeżdżające w strefę startową rozmaite unikatowe samochody, powdychać sporo niedopalonych węglowodorów i powyobrażać sobie atmosferę w tym samym aucie na trasie nietypowego Mille Miglia w 1940 roku. W tej samej kabinie szalony baron z emblematem SS na piersi nie wpuszczał za kierownicę swojego kolegi z zespołu, do tej samej kabiny na postoju zajrzał Ernst Loof i powiedział, jak daleko w tyle pozostały Alfy Romeo...
Ten rodzaj obcowania z niemym świadkiem historii zawsze wywiera na mnie duże wrażenie. Moja kolej, spokojnie ruszam z miejsca. Bezcenna relikwia rozpędza się niezwykle żwawo, repetuję kolejne biegi, dohamowanie do prawego zakrętu. O, nie spodziewałem się aż takiej nadsterowności!
Śmigam po prostej przed Goodwood House, ostrożnie hamuję do wychylonego w złą stronę zakrętu Molecomb, gdzie widzowie tylko czekają na błąd któregoś kierowcy. Ślepe zakręty w lesie i meta. Siedzę przez chwilę w rozgrzanym od silnika i skrzyni biegów ciasnym kokpicie. Zaskakująco nowoczesny jest ten samochód; zupełnie nie dziwi estyma, jaką cieszy się przedwojenne BMW 328 wśród specjalistów.
Dzieło Fritza Fiedlera po prostu wyprzedziło znacznie swoją epokę, a ten unikatowy wariant, z piękną i opływową karoserią Superleggera, to szczytowa forma rozwoju genialnego podwozia i silnika. To nie wina samochodu, że kiedyś służył propagandzie. Trzeba opowiadać jego prawdziwą historię i doceniać fakt, że dotrwał do naszych czasów.