Żeby mieć dodatkowy argument za jazdą takim autem, postanowiliśmy się udać nim na poszukiwanie darmowych ładowarek. Jeszcze rok temu samochodem elektrycznym przy odrobinie wysiłku dało się jeździć praktycznie za darmo. Jak jest teraz?
Szukasz więcej testów elektryków? Znajdziesz je na gazeta.pl
Od razu uchylmy rąbka tajemnicy: znacznie gorzej, ale to wciąż to możliwe. Przede wszystkim trzeba jednak przedstawić głównego bohatera. Hyundai Kona to samochód skonstruowany na uniwersalnej platformie koreańskiego koncernu przeznaczonej dla mniejszych aut.
Pozwala zastosować różne rodzaje napędu, dlatego Kona jest dostępna w aż tylu wersjach: kilku spalinowych, hybrydowej oraz elektrycznej. Ma to swoje dobre i złe strony. Projektanci tak skonstruowanych aut nie mają aż takiej swobody, a w kabinach jest mniej miejsca.
Za to taki samochód mimo elektrycznego napędu przypomina klasyczne auta, do których jest przyzwyczajona większość klientów. Hyundai Kona Electric z wyjątkiem zasłoniętej plastikiem atrapy chłodnicy wygląda prawie tak samo jak inne wersje.
Obsługa w czasie jazdy również jest podobna do aut z automatyczną skrzynią biegów. Mamy do dyspozycji przyciski PRND i trzy tryby jazdy. To wszystko. Również przyspieszenie, chociaż natychmiastowe, nie przerazi właścicieli zwykłych aut.
Elektryczna Kona w żadnym wypadku nie jest wolna. Dzięki silnikowi elektrycznemu z magnesami stałymi i mocy 204 KM umieszczonym przy przedniej osi przyspiesza do setki 7,9 sekundy i rozpędza się do 167 km/h. Nominalny zasięg to aż 484 km.
Hyundai Kona zadebiutował w 2017 r., a wersja elektryczna miała światową premierę rok później. Mimo kilku lat na karku, koreański SUV ma kilka przewag nad konkurencją. Pierwszą jest bardzo niskie zużycie prądu, które w czasie miejskiej jazdy nie przekroczyło 14 kWh.
W połączeniu z akumulatorami o poj. 64 kWh daje to ponad 450 km realnego zasięgu. To znakomite parametry, zwłaszcza jak na kilkuletnie auto. Pozwalają na długo zapomnieć o konieczności ładowania.
W końcu jednak przyjdzie na to pora. Dlatego wybrałem się Koną na wycieczkę po mieście, żeby przekonać się, gdzie wciąż się da to zrobić za darmo. Tańsza eksploatacja jest kolejnym atutem aut na prąd, a gdyby była zupełnie darmowa, ziściłoby się marzenie większości właścicieli samochodów.
Najpierw udałem się do centrum handlowego. Zbudowane tam stanowiska do ładowania są bardzo eleganckie i można na nich łatwo zaparkować, ale okazały się płatne. W dodatku trudno zorientować się ile kosztuje ładowanie i komu oraz w jaki sposób należy zapłacić.
To powszechne, ale trochę rozczarowująca rzeczywistość w większości współczesnych świątyni handlu, które zawłaszczyły słowo "galeria" dawniej kojarzące się z rozrywką wyższych lotów. Już nie, centra handlowe zepsuły to słowo. Mnie przy okazji zniechęciły do zrobienia zakupów, dlatego udałem się w dalszą drogę. I trafiłem do supermarketu sieci Lidl na południu Warszawy.
Zgodnie z obietnicą ładowanie tam rzeczywiście jest bezpłatne, a w dodatku nominalna moc ładowania jest całkiem wysoka, bo wynosi do 50 kW. Już za drugim razem trafiłem na wolne (jedno z dwóch) stanowisko. Gdybym jeździł Hyundaiem Koną Electric na co dzień, byłby to mój ulubiony sklep.
Podładowałem akumulatory i udałem się w dalszą drogę. Następnym przystankiem była jedna z najsłynniejszych ładowarek w stolicy. Chodzi o legendarne stanowisko innogy na pl. Defilad na parkingu okalającym Pałac Kultury i Nauki. Kilka takich punktów w Warszawie oferowało bezpłatny prąd, ale to się zmieniło. Wieść gminna niesie, że dopóki liczba aut elektrycznych była dramatycznie niska, firmie nie opłacało się wprowadzać systemu opłat, dlatego korzystanie było bezpłatne.
Wygląda na to, że dalej się nie opłaca, bo ładowarka została szczelnie owinięta folią. Tak wygląda od kilku miesięcy i w sumie nie wiadomo nawet, czy działa. Kiedyś oferowała prąd o niewielkiej mocy do 22 kW. Najwyraźniej to ładowarka trójfazowa prądem przemiennym. Wprawdzie to zupełnie inna historia, ale jeśli nie macie przy sobie drobnych, łatwo się nie wydostaniecie za szlaban. Parkomat pamięta czasy króla Ćwieczka i nie obsługuje kart.
Po drodze byłem jeszcze w kilku miejscach. Odwiedziłem parking Park & Ride, w którym można ładować auto za darmo, pod warunkiem, że skorzystamy z komunikacji miejskiej albo przynajmniej kupimy dzienny bilet za 10 zł. Pod nowoczesnymi warszawskimi biurami można coraz częściej znaleźć darmowe ładowarki, ale raczej do użytku wewnętrznego. Po pierwsze ich właściciele nie byliby zachwyceni, gdyby podłączał się każdy. Po drugie, do uruchomienia trzeba mieć odpowiednią kartę.
Jakie można wyciągnąć wnioski z podróży, którą odbyłem? Za darmo to już było. Ładowanie samochodu elektrycznego wciąż może być bezpłatne, ale wiąże się z dodatkowymi zobowiązaniami. Trzeba na zrobić zakupy w tym, a nie innym sklepie, jechać na trening do konkretnego klubu fitness albo... znaleźć pracę, w której dodatkowym atutem jest darmowy prąd. Najlepiej ze służbowym elektrykiem w pakiecie.
Rzecz jasna nie ma sensu tego robić, jeśli nie mamy ekstremalnego podejścia do oszczędzania i taka sposobność nie nadarza się naturalnie. Czasem jednak nie wymaga to wielkiego wysiłku, bo takie miejsce da się znaleźć na naszej trasie, pod warunkiem, że skorzystamy w nim z usług, których i tak szukamy. Wtedy warto wybrać ten, a nie inny punkt.
Tak może być, dopóki samochody na prąd nie zyskają większej popularności. Wtedy pewnie zniknie większość darmowych miejsc do ładowania albo będą wiecznie zajęte. Za to prawdopodobnie wykładniczo wzrośnie liczba płatnych ładowarek, a to wciąż tańszy sposób zdobywania energii, niż tankowanie na stacji benzynowej.
Oczywiście używanie elektryka w ten sposób, bez możliwości ładowania w domu, zakrawa na masochizm i nikogo do tego nie zachęcam. Natomiast jeśli jesteśmy wśród szczęśliwców, którzy to mogą robić, zachęcam dodatkowego oszczędzania: sprawdzenia nocnych taryf prądu u lokalnego operatora i zrobieniu kalkulacji instalacji fotowoltaicznej. Oraz drobnej zmianie codziennych rytuałów, tak żeby ładować na mieście jak najtaniej.
Na koniec najważniejsze: jak się sprawdził Hyundai Kona Electric w czasie intensywnej eksploracji miasta? Znakomicie, jeśli nie oczekujemy, że będzie dostarczał nam ekstremalnych wrażeń. To nie elektryczny pocisk. Kona jest zwyczajnym, idealnym na co dzień autem, tylko na prąd.
W dodatku to bardzo komfortowy, cichy i odsuwający w dal strach przed rozładowaniem akumulatorów samochód. Ma też przyzwoicie wykończone, idealnie złożone i praktyczne wnętrze, chociaż jeśli porównać je z najnowszymi elektrykami, zaczyna trącić myszką.
Jeśli zaś chodzi o koszty eksploatacji, Hyundai Kona Electric spokojnie wytrzymuje porównanie z najbardziej modnymi samochodami tej kategorii. Jest wyjątkowo oszczędny w eksploatacji, w dodatku nie zmusza do specjalnych kompromisów.
Cena Kony Electric również nie przeraża. Za wersję na prąd z dużym akumulatorem 64 kWh i podstawowym wyposażeniem Style trzeba zapłacić około 170 tys. zł. Dodatkowo w tej chwili Hyundai oferuje rabat 5000 zł (i nie chodzi o stolicę Maroka), a korzystając z rządowych dopłat i w idealnej sytuacji można ją zbić do niecałych 138 tys. zł.
To się uda tylko nielicznym ze względu na warunki niezbędne jej uzyskania (m.in. Karta Dużej Rodziny), ale nawet niższa rządowa dopłata (18 750 zł) pozwala zbić cenę Kony Electric do całkiem atrakcyjnego poziomu. To wciąż więcej niż trzeba zapłacić za spalinowe i hybrydową wersji tego modelu. Za to eksploatacja elektrycznej Kony będzie tańsza, a czasami nawet darmowa.