Co innego zbudowany w 1965 roku prototypowy fabrycznie opancerzony Mercedes W 100 Sonderschutz. Nazywany przez pracowników firmy pieszczotliwie "Werkspanzer" ("fabrycznym czołgiem"), nigdy nie przestał być własnością firmy ze Stuttgartu, ale przez kilka dziesięcioleci dzierżawiono go rządowi Republiki Federalnej Niemiec.
Wtedy, gdy stolicą Niemiec Zachodnich było miasto Bonn, oficjalnym miejscem spotkań z zagranicznymi dygnitarzami był niedaleki pałac w Petersbergu i tam pancerny Mercedes o masie pięciu i pół tony spędził wiele czasu. Przez ponad 30 lat auto przejechało niecałe 50 tysięcy kilometrów, za to jeździli nim i Willy Brandt, i Helmut Schmidt. Podobno wieziono nim nawet Breżniewa.
Co ciekawe, podczas pobytu w Petersbergu podobno sowieckiemu przywódcy przytrafił się mały incydent drogowy: od rządu Niemiec Zachodnich otrzymał w prezencie lśniącego Mercedesa SL, którego natychmiast rozwalił po pijanemu o jedno z drzew przy drodze dojazdowej do pałacu...
Do podstawowego zawieszenia pneumatycznego w tym aucie dodano potężne drążki skrętne, niczym w czołgu. Klejone z wielu warstw szkła i tworzywa sztucznego szyby kuloodporne już teraz rozwarstwiają się ze starości, ale wyraźnie widać solidną konstrukcję auta.
Przegroda oddzielająca przedział kierowcy jest tak zamontowana, że w roli szofera najlepiej sprawdzi się barczysty Niemiec. Jest jasne, że losem personelu nikt się nie martwił. Z tyłu jest bardzo dużo miejsca i dwie nietypowe pomarańczowe lampki. Służyły temu, by dygnitarze fotografowani przez zielonkawe szyby nie mieli trupio bladych twarzy.
Do komunikacji ze światem zewnętrznym służy specjalny interkom. Głośniki ukryto w komorze silnika, mikrofony zewnętrzne znajdują się w obudowach lusterek wstecznych. Wyrafinowane systemy nawigacji nie istniały i nie były potrzebne - zatrudniano po prostu inteligentnych ludzi, którzy wiedzieli, dokąd jadą.
Jeździ się tym autem trudno. Masę czuć w każdym momencie, bezwładność jest ogromna. Siły na kierownicy występują większe niż w normalnym Mercedesie W100, albowiem większa masa dociska przednie koła do asfaltu. Trzeba prowadzić auto płynnie i łagodnymi ruchami, bo łatwo przeciążyć cierpiące pod naciskiem wielu ton opony. Choć auto mogło teoretycznie przekroczyć 120 km/h, starano się nie jeździć szybciej niż 100 km/h, właśnie ze względu na ogumienie (specjalne opony Fulda o rozmiarze 9.00 H 15 8/10 PR).
Przejechałem nim kiedyś sporo kilometrów. Wtedy po raz pierwszy i jedyny w życiu przeżyłem coś takiego: na mój widok w małych miastach tudzież wioskach zatrzymywał się ruch. Czułem się dziwnie, aczkolwiek mógłbym do takich sytuacji się pewnie przyzwyczaić. Ustępowanie pierwszeństwa przez innych użytkowników drogi trochę się przydaje, gdyż ogromny silnik M100 musi się namęczyć, by rozpędzić wielką limuzynę. Fizyka jest nieubłagana.
W kabinie pasażerskiej pachniało starą skórą... i może w pewnym stopniu spoconymi z nerwów politykami z okresu Zimnej Wojny. Gdyby samochód potrafił mówić, czy opowiedziałby o politycznych intrygach, których na pewno wiele widział przez kilka dekad? Pewnie nie, jako uczciwy i praworządny Niemiec.
Usiadłem z tyłu i spróbowałem sobie wyobrazić, jak czuł się niemiecki kanclerz, szpiegowany przez agentów Stasi Markusa Wolfa, którego czarnym pancernym Mercedesem wieziono na spotkanie z dygnitarzami z bloku sowieckiego. Na pewno przywódca NRF, a potem RFN spokojnie nie sypiał. Natrętne myśli o tysiącach czołgów z czerwonymi gwiazdami, pędzących przez niziny Niemiec, na to nie pozwalały.
Niebezpieczeństwo ze strony ZSRR było jak najbardziej realne, podobnie jak zagrożenie związane z istnieniem wspieranych przez Sowietów grup terrorystycznych w stylu Frakcji Czerwonej Armii. Rząd niemiecki rzeczywiście potrzebował solidnych samochodów opancerzonych. Po tym prototypie wyprodukowano jeszcze wiele podobnych egzemplarzy, także dla głów innych państw, w tym wielu dyktatorów.
Więcej o historii powstawania modelu W100 Mercedesa, czyli majestatycznego Pullmana, opowiemy w kolejnym felietonie.