Oficjalnie go nie ma, ale wciąż istnieje. W 2019 pojawił się pod marką Harley, a trzy lata później stworzono niezależną dywizję Livewire z elektrykami, by wykreować popyt i jednocześnie podaż. W zeszłym roku, producent uruchomił sprzedaż elektryków pod nowym szyldem w kilku krajach Europy i nie ma na tej liście Polski. Są za to między innymi Niemcy, Francja i Wielka Brytania. Obecnie, w portfolio znajdziemy trzy, a właściwie dwa modele. To S2 występujące w dwóch wersjach i Livewire One. Ten drugi ma najwięcej wspólnego z pierwowzorem i zbliżone parametry.
W 2010 Harley stworzył dywizję z mottem przewodnim, „budujemy elektryka". Pierwsze egzemplarze udało się wypuścić na zamknięte drogi testowe pięć lat później. Kolejne cztery czekaliśmy na oficjalny debiut. Czy było warto? Na czele projektu stanął Glen Koval. I to najbardziej polski akcent Harleya w elektromobilnej historii. Jego dziadek nosił polskie obywatelstwo, zatem możemy uznać, że w tym motocyklu kilka kilowatów jest biało-czerwonych.
Aby przyspieszyć prace wdrożeniowo-badawcze, nawiązano współpracę z amerykańską firmą Alta. To ludzie odpowiedzialni za elektrycznego crossa. Co ciekawe, kilka lat temu marka zniknęła z motoryzacyjnej mapy. Został jednak Livewire. Dwukołowy sprzęt wywołujący skrajne emocje. Dla purystów będący profanacją H-D, a dla gadżeciarzy bombą endorfin. Szkoda, że entuzjazm nie przełożył się na faktyczne zainteresowanie i sprzedaż. Być może problem stanowiła cena przekraczająca 150 tysięcy złotych w 2019.
Z drugiej strony, trochę takich maszyn spotkamy w Polsce. Livewire nie nawiązuje wyglądem przesadnie do innych bestii amerykańskiego producenta, ale trudno odmówić mu uroku. Gdzie się nie pojawi, tam wzbudza powszechne zainteresowanie. Kilka lat temu mieliśmy okazję sprawdzić motocykl w naszych krajowych warunkach. Każdy postój przy ładowarce wiązał się z tuzinem pytań od przypadkowych kierowców samochodów bateryjnych. Nie dowierzali, że Amerykanie mogli stworzyć coś podobnego. Inni odsyłali pod klasyczny dystrybutor, a miłośnicy sztuki przemysłowej pozowali do zdjęć. Ciekawa psychologia codzienności. Podejrzewamy, że dziś sytuacja mogłaby wyglądać podobnie. Integracja przy wodopoju na cztery fajerki.
Livewire ma w sobie sporo klasy. Przykuwa uwagę nisko umieszczonym zestawem napędowym, co korzystanie wpływa na stabilność i zwrotność. To pierwszy Harley, który tak świetnie skręca. Jazda nim przypomina nieco przemieszczanie się rowerem z trybem turbo. Posłusznie wykonuje polecenia, niemal bez zająknięcia. Trzeba natomiast uważać na trakcję. Moment obrotowy w wysokości 116 Nm dostajemy od startu. Moc ustalono na poziomie 106 KM. Do dyspozycji otrzymujemy cztery tryby jazdy i możliwość personalizacji poszczególnych ustawień. Istotne, że mamy wpływ na reakcję silnika na odkręcanie manetki, czułość kontroli trakcji i siłę rekuperacji. Ta ostatnia opcja pozwala zdecydowanie rzadziej sięgać do hamulca. Amerykanie się przyłożyli, a jazda tym sprzętem daje sporo radości.
Wgryzając się w Harleya, warto zastosować metodę małej łyżeczki. Gwałtowne odkręcenie manetki skutkuje katapultowaniem się do setki w około 3 sekundy. Świetnie wypada też elastyczność. W podobnym czasie przesuniemy wskazówkę prędkościomierza ze 100 na 140 km/h. Tutaj wszystko dzieje się bardzo szybko, ale prędkość maksymalną ograniczono elektronicznie do 180 km/h. Gdyby przenieść dwa koła na cztery, moglibyśmy odnieść się do Porsche Taycana.
Amerykanie nazwali swój napęd Revelation. To „objawienie" nie przyniosło wolumenowych wyników sprzedaży, ale dało alternatywę i pokazało, że w przypadku dwóch kółek też można mieć fantazję.
Harley wydaje ciekawe dźwięki. Narastają wraz ze wzrostem prędkości. Otacza też swoich pasażerów parasolem ochronnym w postaci rozbudowanej elektroniki i mechaniki. Adaptacyjne zawieszenie nienagannie współgra z sercem napędowym i kalibracją kontroli trakcji. Wprawny jeździec postawi Livewire’a na koło, a na górskich serpentynach nauczy się współżyć z maszyną niczym Valentino Rossi. Trzeba czasu i odwagi. Tutaj wrażenia są trochę inne niż w jednośladach zasilanych benzyną.
Poza świetnymi osiągami, Harley ma też inne zalety. To przede wszystkim prowadzenie. Jedzie jak po sznurku na suchej drodze. Na mokrej trzyma go w ryzach kontrola trakcji, ale warto mieć się na baczności. W mieście, przekonuje dobrym rozkładem masy i zwrotnością. W palecie tego producenta trudno o drugi, równie zwinny motocykl. Jazda amerykańskim elektrykiem daje sporo radości. Przy spokojnej eksploatacji, całkiem korzystnie też przedstawia się zużycie energii. Średnia w wysokości około 10 kWh przekłada się na 150 kilometrów zasięgu. Dociskając mocniej gaz, skrócimy ten dystans o połowę.
Harleya możemy ładować prądem stałym DC lub zmiennym AC. Podczas naszych prób, akumulator przyjmował około 15 kW. Godzina powinna wystarczyć, by napełnić baterię o pojemności 15,5 kWh. Z domowego gniazdka, proces wydłuży się do 7-8 godzin.
Elektryczny Amerykanin to pokaz siły i możliwości. Od premiery minęły pięć lat, a na ulicach polskich miast to wciąż egzotyczny widok. Podobnie jak w ogłoszeniach rynku wtórnego. Jednoślady wystawione na sprzedaż policzymy na palcach dwóch rąk. Wszystkie łączy skromny przebieg i dość wysoka cena. Na Harleya trzeba przeznaczyć od 80 do 120 tysięcy złotych (roczniki 2019 i 2020). Tutaj musimy zaznaczyć, że nowy w bazowej wersji kosztował w 2019 około 150 tysięcy złotych.
To propozycja dla tych, którzy nie boją się alternatywy. Nie przejmują się schematami i szufladkowaniem. Mają też dostęp do ładowania w domu lub w pracy. Na niezbyt długich dystansach, Livewire sprawdzi się idealnie. Łatwo się z nim zaprzyjaźnić i go wyczuć. Japończycy określiliby to zjawisko mianem Jinba Ittai – jedność wierzchowca z jeźdźcem. Motocykl ma też swoje ograniczenia. To przede wszystkim zasięg. Jazda nim po autostradzie zakrawa o szaleństwo, choć sieć ładowarek publicznych pozwala rozwinąć skrzydła w ograniczonym zakresie. Znacznie lepiej spisuje się na powiatowych ścieżkach. Do tego wciąż wygląda świetnie. Zmarszczki omijają go szerokim łukiem.