MOTO 2030 to piątkowy cykl Gazeta.pl, w którym poruszamy najważniejsze tematy dotyczące przyszłości motoryzacji, transportu i technologii. Nie zabraknie tu także ciekawych historii konstruktorów oraz opisu dziejów firm, których przeszłość ma wpływ na to, jak będzie wyglądała motoryzacja przyszłości. Samochody, drogi i miasta na naszych oczach bardzo dynamicznie się zmieniają. Co piątek dziennikarze Moto.pl będą o tych zmianach pisać. Tutaj znajdują się wszystkie artykuły z cyklu MOTO 2030.
Deklaracja premiera Morawieckiego jest równie odważna, co zaskakująca. Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że około 64 proc. ropy naftowej importujemy właśnie z Rosji. Jak znaleźć i wdrożyć alternatywne dostawy dla tak dużej ilości niezbędnej do funkcjonowania transportu ciekłej kopaliny w zaledwie kilka miesięcy? Mówi się, że jeśli polityk obiecuje, że coś zrobi, to znaczy, że obiecał, a nie że to rzeczywiście wykona. Tym bardziej że powoli zbliżają się wybory parlamentarne zaplanowane na listopad 2023 r.
Poza tym wszyscy widzimy, jak w Polsce dotychczas przebiega proces elektryfikacji transportu. Jak wygląda skuteczność dopłat do samochodów elektrycznych (w styczniu i lutym 2022 r. auta BEV stanowiły ok. 2,2 proc. rejestracji), tempo rozwoju infrastruktury do ich ładowania (wg. PSPA mamy nieco więcej niż dwa tys. stacji, z czego 1430 to wolne stacje AC. W Niemczech jest ponad 28 tys. stacji), w jakim tempie stajemy się potęgą wodorową (mimo obietnicy wybudowania 57 publicznych stacji w Polsce do 2023 r. na razie Orlen nie otworzył żadnej) i jak szybko rosną hale fabryki Izery.
W ogóle nie rosną, chociaż budowa miała ruszyć najpóźniej w 4. kwartale 2021 r. Pierwsze auta miały ją opuścić w 2023 r., potem spółka ElectroMobility Poland zmieniła termin na 2024 r., który też jest nierealny. W międzyczasie w Izerę nasze pieniądze zainwestował Skarb Państwa, ale do tej pory nie znamy dostawcy platformy, na której powstaną dwa zapowiadane modele. Prezes spółki Piotr Zaremba to wie, ale nie może nam powiedzieć.
Powyższa litania, to dowód, że brak optymizmu w kwestii realizacji energetycznej obietnicy Kancelarii Premiera wynika z doświadczenia. Podobno pesymista to dobrze poinformowany optymista. W świetle takich faktów trudno nim być. Mimo to puśćmy wodze fantazji. Weźmy najnowszą deklarację szefa rządu za dobrą monetę i zastanówmy się, co skuteczna derusyfikacja ropy naftowej może w praktyce oznaczać dla polskiego rynku motoryzacyjnego.
Jedna rzecz jest oczywista. Koniec zakupów w Rosji (którą były senator i kandydat na prezydenta USA John McCain już w 2014 r. nazwał mafijną stacją benzynową udającą kraj) musi oznaczać wzrost cen produktów pochodnych ropy naftowej: benzyny oraz oleju napędowego. Nie kupujemy ropy naftowej u naszych wschodnich sąsiadów dlatego, że tak bardzo ich lubimy, tylko ponieważ zaproponowali Polsce atrakcyjne warunki finansowe.
Ich powody są różne. Po pierwsze koszty jej wydobycia w Rosji są stosunkowo niskie. To samo dotyczy transportu do blisko położonej Polski największym na świecie systemem rurociągów - "Przyjaźń". Po trzecie Rosja celowo obniża rynkową cenę swojego surowca po to, aby uczynić z niego narzędzie szantażu gospodarczego.
Właśnie je wykorzystuje w praktyce, aby zniechęcić kraje Europy do przeciwdziałania wojnie, którą Federacja Rosyjska z powodu swoich imperialnych zapędów rozpętała w Ukrainie. Dlatego, niezależnie od źródła, z którego popłynie do Polski ropa w 2023 r., będzie na pewno droższa od dotychczasowej. Wydobywanie jej na norweskich platformach albo sprowadzanie zza oceanu musi więcej kosztować.
Wzrost cen na stacjach paliw, nawet jeśli będzie drastyczny, jest niczym w porównaniu z ceną, jaką każdego dnia płacą Ukraińcy. Stać nas na to i jesteśmy w stanie znieść wyższe koszty paliw, jeśli tylko sprawią, że znikną rosyjskie dochody z tego tytułu. To pomoże Ukrainie i zminimalizuje nasze ryzyko podzielenia jej losu.
Mimo to na pewno zaczniemy w Polsce narzekać na rosnące ceny paliw i transportu. Już to zrobiliśmy, bo wojna w Ukrainie od razu spowodowała wzrost cen produktów pochodnych ropy naftowej. Poza tym marudzenie prywatnych kierowców to najmniejszy problem. Po derusyfikacji ropy wzrosną ceny wszystkich usług i wielu produktów, a nad niektórymi firmami zawiśnie widmo bankructwa. Musimy sobie zdawać z tego sprawę.
Najbliższa przyszłość polskiego transportu wygląda tak, że będziemy jednocześnie ponosić coraz wyższe koszty eksploatacji samochodów spalinowych i powolnego zerowania emisji. Ale mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby rząd wykazał się odwagą. Ostatnio nawet zauważyliśmy jej pewne przejawy.
Rząd ma ambitne plany. W Gazeta.pl pisał o tym Patryk Strzałkowski. Zamiast realizacji co najmniej 40 proc. zapotrzebowania na energię z tzw. OZE (Odnawialnych Źródeł Energii) nowy program zakłada zbliżenie się do 50 proc przed 2040 r. Warto zauważyć, że słowa tej deklaracji są dobierane ostrożnie, bo w praktyce co najmniej 40 proc. i ok. 50 proc. może oznaczać niemal to samo.
W zeszłym tygodniu rząd przyjął założenia do aktualizacji Polityki Energetycznej Polski, które obejmują nie tylko przyspieszenie rozwoju odnawialnych źródeł energii, ale również zwiększone inwestycje w energię atomową. To dobrze, bo bez niej nie mamy szans na udaną transformację.
Wojna w Ukrainie to kolejny z wielu powodów, aby przyspieszyć polską transformację energetyczną. Po pierwsze, trzeba zrobić, aby ratować klimat. Po drugie, żeby ratować Polskę przed szantażem energetycznym i uzależnieniem gospodarczym. Im szybciej przejdziemy transformację i zaczniemy korzystać z nieemisyjnych źródeł energii, tym mniej wydamy na paliwa kopalne oraz bezpośrednie, oraz pośrednie skutki ich zużywania.
Po trzecie, trzeba to zrobić, żeby przestać finansować zaborczą politykę zagraniczną Rosji. Transformacja energetyczna to bardzo kosztowny proces. Dlatego warto teraz wydać na nią więcej, żeby szybciej zacząć oszczędzać na paliwach kopalnych, których nie kupimy. To wykonalne, ale wymagałoby podjęcia przez rząd radykalnych decyzji i przeznaczenia funduszy z budżetu państwa na przyspieszenie tej przemiany.
Chodzi między innymi o realne dotacje do samochodów elektrycznych oraz stworzenie publiczno-prywatnej sieci do ich sprawnego ładowania, która sprawi, że właściciele elektryków nie będą bali się wyjechać poza aglomeracje. Wymagałoby zmiany przepisów budowlanych oraz znacznie skuteczniejszego niż dotychczas dofinansowania domowych i firmowych instalacji fotowoltaicznych.
Rząd też mówi o obłożeniu podatkiem rosyjskich węglowodorów, co jest bardzo słusznym postulatem. Jeszcze lepiej byłoby go rozszerzyć na paliwa kopalne, niezależnie od ich pochodzenia. Wszystkie przyczyniają się do zmian klimatycznych i degradacji środowiska naturalnego, czego ponosimy koszty cywilizacyjne i czysto ekonomiczne. O podatek tego rodzaju postuluje Bill Gates w swojej książce "Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej".
Wzrost cen ropy naftowej oznacza, że kupno samochodu z silnikiem spalinowym może mieć coraz mniejszy sens. Szczególnie że auta elektryczne będą w tym samym czasie tanieć z co najmniej trzech powodów: rosnącej skali produkcji, postępu technicznego i wspomnianych dotacji. W pewnym momencie się zrównają.
To rozwiąże różnice ekonomiczne, ale nie zlikwiduje emisji gazów cieplarnianych. Na razie elektryki w Polsce wciąż zużywają prąd produkowany w przeważającej części z paliw kopalnych. Również to się może zmienić, jeśli tylko zaczniemy szybciej przechodzić na nieemisyjne źródła energii.
Da się zrobić jeszcze coś: zmniejszyć zużycie energii pochodzącej z paliw kopalnych. Jak to zrobić? Można powoli — edukując społeczeństwo, albo szybko — wprowadzając odpowiednie przepisy. Na przykład takie jak ograniczenie dozwolonej prędkości, zwłaszcza na drogach szybkiego ruchu. Z takim postulatem wystąpił w TOK FM prof. Szymon Malinowski z Zespołu Doradczego ds. Kryzysu Klimatycznego PAN w radiu TOK FM.
Na polskich autostradach i drogach ekspresowych obowiązują jedne z najbardziej liberalnych ograniczeń w Europie, a zmniejszenie prędkości ze 140 km/h do 120 km/h obniża zużycie energii niemal o jedną trzecią. To tylko jeden z dostępnych sposobów.
Można też zakazać wjazdu samochodów spalinowych do centrów miast (chociaż w niedziele), podnieść koszty parkowania, poprawić komunikację zbiorową oraz infrastrukturę dla rowerów, wprowadzić ulgi podatkowe dla firm, które stawiają na pracę zdalną itp. Pomysłów jest wiele.
Transformacja przemysłu energetycznego i przejście na źródła odnawialne nie oznacza, że Polska stanie się samowystarczalna energetycznie. Również o tym nie można zapominać. Nasz klimat i położenie geograficzne sprawiają, że niezwykle trudno nam będzie zaspokoić samodzielnie zapotrzebowanie na prąd z bezemisyjnych źródeł.
Jeśli nie zainwestujemy wielkich sum w energię atomową i tak będziemy musieli ją gdzieś kupować. Zwłaszcza zimą, bo jak wiadomo, tzw. OZE są nieliniowe. To znaczy, że średnia wydajność elektrowni słonecznej czy wiatrowej będzie dużo niższa od maksymalnej, którą osiągnie tylko w optymalnych warunkach (np. w przypadku słonecznego lata).
Warto się dobrze zastanowić od kogo uzależnimy się tym razem. Elon Musk twierdzi, że sama Hiszpania mogłaby przy pomocy elektrowni słonecznych zaspokoić zapotrzebowanie na energię elektryczną całej Europy. W większości krajów położonych na północy Starego Kontynentu samodzielne sprostanie temu wyzwaniu będzie bardzo trudne. Niestety nie mamy takiego szczęścia jak Hiszpania, Norwegia, czy Islandia, które mogą zaspokoić zapotrzebowanie na prąd z własnych, zerowęglowych źródeł.
Co to oznacza? Nawet jeśli nasza transformacja energetyczna się powiedzie, co jest karkołomnym założeniem, to i tak używanie samochodów będzie znacznie droższe niż aktualnie, zarówno spalinowych, jak i przyszłych elektrycznych.
Ale tych drugich będzie też znacznie zdrowsze dla środowiska. Poza tym i tak poniesiemy ekonomiczne koszty transformacji. Będą niższe, jeśli zrobimy to szybciej. Pozostaje tylko jeden problem: ktoś musi to skutecznie wytłumaczyć społeczeństwu oraz dodać, że pieniądze nie są najwyższą ceną, jaką możemy zapłacić za ślamazarność.