W 2023 do Polski przyjechało około 805 tysięcy używanych samochodów. To potężna liczba, ale mniejsza o 20 procent niż jeszcze przed pandemią. Pośród ogłoszeń wciąż mocną pozycję utrzymują samochody z napędem wysokoprężnym (około 50 procent). Coraz więcej przywozimy też hybryd i elektryków, choć ich udział w torcie jest symboliczny. Dominują natomiast wersje benzynowe, ponad połowę wozów ściągamy z Niemiec. Na drugim miejscu znajduje się Francja, a na trzecim Belgia. Tuż za podium są Stany Zjednoczone z liczbą 46 tysięcy egzemplarzy.
Trafiając na zadbany egzemplarz od znajomego, nie zastanawiamy się zbyt długo. Tym bardziej, że używki mocno zdrożały, a ich podaż kształtuje się na przeciętnym poziomie w relacji do okresu przedpandemicznego. W gorszej sytuacji są osoby, które nie mają wyboru i muszą zdać się na oferty internetowe lub komisowe. Tych nie brakuje, zwłaszcza pośród popularnych modeli, ale ustrzelenie przysłowiowej dziesiątki graniczy z cudem.
Średnia wieku samochodów wjeżdżających zazwyczaj na lawetach do Polski przekracza 13 lat dla benzyniaków, 12 dla diesli i 5 dla elektryków. Co ciekawe, w większości ogłoszeń dominują "wychuchane i pozbawione wad" egzemplarze. Tymczasem zadbane auta w Niemczech, Francji, Belgii czy Holandii, kosztują zdecydowanie więcej niż nad Wisłą. Pamiętajmy też, że rozbudowana sieć autostrad w krajach rozwiniętych, sprzyja budowaniu dużych przebiegów. W takich warunkach handlarze robią co mogą, by maskować niedostatki.
By nie rozczarować się podczas oględzin konkretnego egzemplarza samochodu, warto wnikliwie przyjrzeć się zdjęciom dołączonym do oferty sprzedaży. Wbrew pozorom, nawet te dobrze przygotowane, mogą zdradzić wiele na temat kondycji pojazdu.
Zdjęcia obrazujące poszycia karoserii mogą pokazać historię napraw blacharskich. Rzadko się zdarza, by różnice w wielkości szczelin, czy zachodzenia na siebie poszczególnych elementów, wynikały z błędów w produkcji konkretnego modelu samochodu. Takie przypadki notuje się niemal wyłącznie w autach zza wschodniej granicy, gdzie normy jakościowe pozostawiają wiele do życzenia, zwłaszcza wśród modeli sprzed dwóch, trzech dekad. Delikatnie podniesiona maska lub przesunięty o kilka milimetrów klosz lampy może wskazywać na pozostałości po stłuczce parkingowej.
Zwróćmy też uwagę na zaślepkę w przednim zderzaku, pod którą kryje się gwint mocujący ucho holownicze. W samochodach, które nie doświadczyły transportu na lawecie lub holowania, ten element powinien się świetnie trzymać. Po latach się zapieka i zdjęcie zabezpieczenia bywa problematyczne. Co innego, jeśli użytkownik często z niego korzysta. Plastik się wyrabia i w większości przypadków po prostu odpada.
Tym samym, brak zaślepki w zderzaku może wskazywać na wysoką awaryjność danego egzemplarza lub wypadkowość i częste korzystanie z usług holownika. Warto to wyjaśnić ze sprzedawcą. Wytłumaczenie może być jednak o wiele prostsze. Auta sprowadzane do Polski są mocowane na lawetach między innymi przy użyciu haka holowniczego wkręcanego w gwint ukryty za przednim zderzakiem. Tego typu transport może być przyczyną wyłamania zaślepki.
Jeżeli sprzedawca jest to w stanie udokumentować stosownym oświadczeniem lub materiałem zdjęciowym, można temat zbagatelizować. Gorzej, jeżeli zaczyna mylić się w zeznaniach, a elementy karoserii wskazują na poważniejszą przeszłość wypadkową. Wszelkie nierówne szczeliny, przesunięcia zderzaków, reflektorów, czy błotników świadczą o wykonanej niskim kosztem naprawie. Usunięcie niedoskonałości w przyszłości będzie się wiązać ze sporymi kosztami (ponowne spasowanie, malowanie). Zwróćmy też uwagę na jednolity kolor. Jeśli elementy różnią się od siebie, oznacza to zapewne kiepską usługę lakierniczą. Problemem będzie również schodzący klar. Obecnie, lakiernicy biorą za malowanie jednego elementu od 700 do 1000 złotych. Przywrócenie dawnego blasku może wiązać się z wysupłaniem z kieszeni poważnej kwoty. Lakierowanie całego samochodu może kosztować od 7-8 do nawet 15 tysięcy zł.
Jeśli ogłoszenie jest na tyle ciekawe, że warto wybrać się na oględziny, należy wziąć ze sobą kilka rzeczy. Podstawową stanowi miernik lakieru. Niezłej klasy urządzenie kosztuje około 150-200 złotych i pozwoli wykryć na metalowych elementach poszycia karoserii ingerencje blacharsko-lakiernicze. W tym miejscu należy zdawać sobie sprawę, że fabryczne normy dopuszczają zazwyczaj około 80-160 µm. Fabryczna pokrywa powinna mieć zbliżoną grubość. Odstępstwa na jednym elemencie nie powinny przekraczać kilku procent. Jeśli elektroniczny pomiar wskaże wysokie wartości rzędu 300-500 µm należy domniemywać, że w tych miejscach doszło do ingerencji fachowca. W razie niedbałej naprawy, już po kilku miesiącach lakier zacznie się łuszczyć, a szpachla pękać. To oznacza niemałe koszty. Wymiana błotnika, nadkola lub drzwi wiąże się z wydatkiem w wysokości przynajmniej kilkuset złotych. Rzadko trafimy ten sam kolor, przez co drugie tyle pochłonie lakierowanie.
Kolejnym punktem w niezbędniku kupującego powinna być tektura, na której można swobodnie położyć się pod autem. Dlaczego? Nie dysponując podnośnikiem, trudno ocenić na parkingu stan podwozia. Ewentualne rdzawe wykwity na elementach konstrukcyjnych w większości przypadków dyskwalifikują dany pojazd. Są nie tylko nieestetyczne, lecz również poważnie zagrażają życiu i bezpieczeństwu pasażerów. Oglądając podwozie można też dostrzec niedoskonałości niewidoczne z zewnątrz. To wszelkie pourywane zaczepy, brak osłony pod jednostką napędową, a także wycieki.
Należy też zajrzeć pod maskę. O ile z wierzchu silnik może błyszczeć i pachnieć środkami myjącymi, o tyle trudno ukryć nieszczelności od strony podwozia. Ewentualne wycieki z układu chłodniczego, okolic miski olejowej, hamulców lub innych, kluczowych dla pracy maszynerii miejsc, zwiastują kosztowne kłopoty i są podstawą do mocnej negocjacji ceny. O ile opłacalne będzie ratowanie tych podzespołów. W starszych samochodach to gra niewarta świeczki.
Naturalnie eksploatowany i nieprzygotowywany do sprzedaży silnik będzie zakurzony i mało estetyczny. Dodatkowy problem stanowi rdza. O ile niewielki nalot zdarza się już w autach kilkuletnich, o tyle znaczne nagromadzenie rdzawego kłopotu może wskazywać na popowodziową przeszłość lub wielomiesięczny postój bez maski pod „chmurką".
Na oględziny warto również zabrać zaprzyjaźnioną osobę mającą chociaż ogólne pojęcie o sprawach mechanicznych. Spojrzy chłodnym okiem na samochód i pozwoli ostudzić emocje. Doradzi, wesprze dobrym słowem i ułatwi podjęcie odpowiedniej decyzji.
Kolejny problem może stanowić kiełkująca rdza. O ile jej ogniska są stosunkowo nieduże, da się je dość prosto usunąć. Gorzej, jeśli zaczyna szturmować metalowe poszycie. W 15-20-letnich pojazdach walka z zaawansowaną korozją może być po prostu nieopłacalna i przewyższać wartość maszyny. Usługi blacharskie mocno wzrosły na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Zrobienie skorodowanego progu może wiązać się z kosztem na poziomie 2-3 tysięcy zł. O ile to możliwe, warto zajrzeć pod listwy ochronne. One kryją zazwyczaj kosztowne niespodzianki. Dużym wydatkiem będą też skorodowane przewody paliwowe, mocowania i osłony w niezbyt popularnych modelach, a także elementy karoserii i późniejsze malowanie.
Oddzielny temat stanowią samochody z LPG. Według danych GUS, po Polsce porusza się około 3,5 miliona takich pojazdów. Najwięcej rejestracji mamy w województwach łódzkim i lubuskim (19 procent), a według średniej krajowej, co siódmy wóz wyposażony jest w to alternatywne paliwo. Wcale nas to dziwi, bowiem cena gazu jest ponad dwukrotnie niższa od benzyny.
Warto sobie uzmysłowić, że nikt nie montuje instalacji bez powodu. Wszyscy liczymy przecież każdą wydawaną złotówkę. W takich okolicznościach nie powinny nas dziwić liczne nieprzemyślane oszczędności na bieżącym serwisie mechanicznym samochodu. Kierowcy czasem stawiają na tanie części zamienne mizernej jakości, co tylko przekłada się na degradację ogólnej kondycji pojazdu. Chociażby z tej przyczyny, wnikliwie sprawdźmy stan techniczny auta, wychwytując wszystkie oznaki nadmiernego oszczędzania.
Po latach intensywnej eksploatacji, normalnemu zużyciu podlegają kluczowe podzespoły instalacji gazowej, z reduktorem i wtryskiwaczami na czele. W zależności od intensywności użytkowania i regularności serwisowania, wytrzymują około 100-150 tysięcy kilometrów. Po tym przebiegu powyższe elementy zdradzają już pewne oznaki zużycia - nierówna praca na wolnych obrotach, czy wyraźny spadek mocy silnika. To wszystko zwiastuje kres wytrzymałości reduktora i wtryskiwaczy. Nowy reduktor dostaniemy za około 350-500 złotych, zaś wtryskiwacze od 300 do 1000 złotych.
Ważny element instalacji stanowi też butla. Ma homologację na 10 lat. Po tym czasie, użytkownik ma do wyboru dwa rozwiązania - udać się na badanie legalizacyjne kosztujące 450 złotych (przedłuża okres przydatności butli o 10 lat) lub wymienić zbiornik na nowy za około 600-1000 złotych. Pamiętajmy, bez ważnej legalizacji tego elementu, nasze auto nie przejdzie pozytywnie przeglądu technicznego.
Warto też w specjalistycznym serwisie sprawdzić luzy zaworowe, zwłaszcza w samochodach z silnikami bez hydraulicznej kompensacji, a także stan przewodów odpowiedzialnych za doprowadzanie LPG. Po latach parcieją i pękają, powodując wycieki gazu i cieczy chłodzącej. Nadmierny ubytek chłodziwa może się skończyć nawet przegrzaniem silnika. Komplet przewodów pochłonie kilkadziesiąt złotych. To samo tyczy się filtrów.
Niemniej, nie trzeba od razu skreślać auta z LPG. Jeśli instalacja została zbudowana na markowych i dobrze ze sobą współgrających podzespołach oraz była sumiennie i regularnie serwisowana, z powodzeniem posłuży przez dłuższy czas. Potwierdzeniem tych słów powinny być faktury na montaż i warsztatową, cykliczną opiekę. Jeśli takimi rachunkami sprzedawca nie dysponuje, a auto szarpie, przerywa lub wykazuje niedobory mocy, można sobie dać spokój z dalszymi oględzinami.
Jeśli dany egzemplarz pokrył choć część naszych oczekiwań, należy bez dwóch zdań udać się na jazdę próbną. Wtedy uda się sprawdzić wydajność klimatyzacji, wszelkich udogodnień elektronicznych, a przede wszystkim pracy silnika i zawieszenia. Jakiekolwiek nieprawidłowości powinny wzbudzić niepokój i prośbę o wyjaśnienie. W samochodach z segmentu B i C, usterki układu jezdnego da się wciąż wyeliminować stosunkowo niedużym kosztem. Gorzej, jeśli mamy do czynienia z pojazdami z pneumatyką lub wieloma elementami wykonanymi z aluminium. Wtedy na naprawę trzeba przeznaczyć od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Może się jednak okazać, że za nieprzyjemne odgłosy odpowiadają zużyte komponenty gumowo-metalowe, których wymiana kosztuje kilkadziesiąt zł. To nie zmienia faktu, że półmetkiem jazdy próbnej powinien być warsztat lub stacja diagnostyczna. Wstępne badanie wykrywające szereg defektów kosztuje od 150 do 300 złotych. Warto ponieść ten koszt, by przekonać się o faktycznej kondycji podzespołów mechanicznych i uzyskać kolejną kartę przetargową w negocjacjach ceny.
Według Krajowego Instytutu Mediów, aż 56 procent Polaków nie przeczytało żadnej książki w 2022. To smutna statystyka. Tym bardziej, że oględziny samochodu powinny dotyczyć także dokumentacji papierowej. Książka serwisowa, z odpowiednimi adnotacjami odnośnie poszczególnych przeglądów i napraw, ma być zazwyczaj potwierdzeniem zapewnień sprzedawcy dotyczących dobrej kondycji pojazdu. Tymczasem, zamówienie fabrycznie nowej książki w internecie jest dziecinnie proste. Wystarczy wydać kilkadziesiąt złotych, aby spreparować historię serwisową auta. W autach pochodzących zza granicy, trudno o weryfikację zapisanych w niej informacji. Zwłaszcza w przypadku wydarzeń sprzed okresu, od którego obowiązuje elektroniczne rejestrowanie przeglądów i zapisywanie przebiegu (przy przeglądach technicznych) w ogólnodostępnej bazie danych.
Podejrzenia względem autentyczności książki serwisowej powinien wzbudzić ten sam charakter pisma przy każdym stemplu diagnosty, identyczny kolor używanego długopisu oraz równomierne blaknięcie wszystkich wpisów.
W razie wątpliwości stwierdzonych po lekturze książki serwisowej, warto skontaktować się z ASO celem weryfikacji informacji. Jeżeli auto pochodzi z Niemiec, Belgii, czy Holandii, można pokusić się o telefon do serwisu widniejącego na pieczątce przy adnotacji dotyczącej przeprowadzonych czynności serwisowych. Zachodni sąsiedzi zazwyczaj bez oporów udzielają informacji na temat przeszłości danego egzemplarza pojazdu.
Z pomocą przychodzi też internet i rządowa strona www.historiapojazdu.gov.pl. Ostrożnie natomiast należy podchodzić do wszelkich aplikacji kuszących dokładną weryfikacją każdego auta. Często są to próby wyłudzenia kilkudziesięciu złotych, a jeśli klient otrzyma jednak jakieś informacje, to będą one szczątkowe i zazwyczaj nieprecyzyjne.
Jeśli chcemy mieć pewność odnośnie przeszłości pojazdu, możemy skorzystać z numeru VIN. Na jego podstawie można odczytać pełną specyfikację danego egzemplarza i porównać ją ze stanem faktycznym. Różnice w kolorach i dodatkach podnoszących komfort świadczą o przekładaniu poszczególnych elementów z innych samochodów. Warto wiedzieć, że niektóre modele premium (między innymi BMW i Mercedes) udostępniają informacje odnośnie modeli wyprodukowanych nawet pod koniec lat 80.
Nie warto też nadmiernie emocjonować się kupowaniem używanego samochodu. Pośpiech i euforia ograniczy racjonalne podejście do sprawy i możliwość wychwycenia niedoskonałości. Tym bardziej, że na rynku wtórnym znajdziemy tysiące ofert rozmaitych pojazdów. Może się również okazać, że akurat któryś z naszych znajomych sprzedaje interesujący samochód. To jedno z lepszych i bardziej wiarygodnych źródeł.
Ostrożnie też podchodźmy do samochodów z metką premium. Zwłaszcza tych, które mają na liczniku 200-300 tysięcy złotych i mogą wymagać bieżącego serwisu osprzętu. Nierzadko, właśnie wtedy właściciele się ich pozbywają. Oto przykłady. Wiązka elektryczna w Range Roverze sprzed dwóch dekad potrafi pochłonąć 20 tysięcy złotych. Naprawa uszkodzonego rozrządu w Infiniti FX37 na dobrych podzespołach to nawet 10-12 tysięcy zł. Wypalony reflektor LED w Volkswagenie Passacie B8 to kwota na poziomie 5-6 tys. zł. Im młodsze i bardziej zaawansowane auto, tym koszty będą wyższe. Trzeba się z tym liczyć, pozostawiając na ewentualne usuwanie usterek kilka tysięcy zł.
Praktyka pokazuje także, że najlepiej poszukiwać upragnionego modelu w promieniu 100-150 kilometrów od miejsca pobytu. To pozwoli ograniczyć wydatki na paliwo i czas na podróż. Pamiętajmy również, by oględzin używanego auta dokonywać za dnia. Wówczas dostrzeżemy znacznie więcej mankamentów. Jeśli to zadanie nas przewyższa lub generuje zbyt wysoki poziom stresu, za kilkaset złotych możemy skorzystać z pomocy mobilnych fachowców. Pojadą na miejsce i przygotują szczegółowy raport. Nie zapominajmy, że samochód ma być naszym sprzymierzeńcem. Oazą wygody, zadowolenia i bezpieczeństwa. Nietrafiony zakup przyprawi nie tylko o siwiznę, lecz również skutecznie wydrenuje portfel.