Tegoroczna wyprawa do Norwegii przy zeszłorocznej Misji Norwegii może wypadać trochę blado. Ja za kierownicą dwóch elektryków koncernu Volkswagen, Skody Enyaq iV i VW ID.5, przejechałem ponad 600 km. Z Oslo do Stavanger. Zuzia i Łukasz w Audi Q4 e-tron Sportback mieli ambitniejszy plan...
W sześć dni pokonali około 3000 km. Najpierw ruszyli do Świnoujścia, żeby następnego dnia, skoro świt, zameldować się na promie i ruszyć przez Bałtyk do Skandynawii. Ze Szwecji już prosto do Norwegii, ale wcale nie zakończyli trasy w Oslo. Pojechali dużo dalej na północ. Wyprawa nie ograniczała się tylko do głównych dróg i największych miast.
Relację z Misji Norwegii możecie zobaczyć poniżej:
Oczywiście nie można porównywać Norwegii do Polski jeden do jednego. To ludnościowo bardzo mały kraj z ogromnymi zasobami naturalnymi, przez to bajecznie bogaty, a w dodatku czerpiący większość energii z wód. Z naszej perspektywy niedościgniona utopia. Bardziej powinniśmy pewnie podpatrywać duże powierzchniowo i rozproszone ludnościowo Niemcy i Francję i to tam szukać realistycznych, dla takiego kraju jak Polska, rozwiązań.
Ale Norwegia to cel i wzór dla wszystkich. Już dzisiaj pokazuje, jak mogą wyglądać europejskie drogi za kilkanaście lat. Daje też przykład, jak się do e-rewolucji przygotować.
Kiedy Norwegia zaczęła myśleć o elektromobilności? Już na początku lat 90' poprzedniego wieku wprowadzono brak podatku zakupowego/importowego dla elektryków. Kolejne kroki również stawiano wiele lat temu. Dzięki nim dzisiaj to elektryki dominują w sprzedażowym torcie i są pierwszym wyborem większości Norwegów.
Oto kilka punktów z prezentacji, którą widzieliśmy na wyjeździe. Zauważcie, że Norwegia jest już dzisiaj w takim momencie, że część ulg wyłączyła lub ograniczyła.
Krok po kroku i w czerwcu tego roku elektryki stanowiły już 80 proc. całej sprzedaży. Może dlatego zapowiedzi zakazu rejestracji nowych aut spalinowych już w 2025 r. nie budzi tam aż takich kontrowersji, a wielu dostępnych u nas modeli po prostu tam nie ma. Z powodu niskiego popytu.
Volkswagen nie oferuje tam w ogóle Arteona ani Passata. Nie zdecydował się też na oferowanie małego SUV-a Taigo, który niedawno zadebiutował nad Wisłą. Czy można się dziwić? U nas przystępnie wycenione i przestronne Taigo ma szansę na dobry wynik sprzedażowy. W Norwegii w top10 sprzedaży nie ma ani jednego auta z silnikiem spalinowym.
Nie do końca wierzyłem w te wszystkie zachwyty i słowa o "elektrycznym raju" Łukasza, Zuzi i kolegów z innych redakcji. Jednak Norwegia udowodniła mi, że to wszystko prawda już po kilku minutach w Skandynawii.
Na lotnisku w Oslo jest ponad 750 ładowarek. Na samym lotnisku!
To kompletnie zmienia zasady gry. U nas wyprawa elektrykiem np. na Okęcie dla kogoś, kto mieszka daleko od Warszawy to już mógłby być problem. Bo czy starczy zasięgu na powrót do domu? Trzeba by pewnie ruszyć wcześniej i podładować się gdzieś na szybkiej ładowarce. Norweg takiego problemu nie ma. Przyjeżdża rano na lotnisko podłącza się do któregoś z wallboxów i, kiedy wróci z biznesowego lotu wieczorem lub kolejnego dnia, będzie miał 100 proc.
Enyaq iV czy ID.5 po norweskich drogach, gdzie jeździ się wolniej i płynniej, niż w Polsce rzeczywiście przejadą te 400-500 km. Nie ma więc mowy o problemach z powrotem do domu.
Aż 750 ładowarek oznacza, że auto może stać podpięte cały dzień, a inny kierowca i tak znajdzie dla siebie miejsce.
Ładowarki znajdziemy jednak także w miejscach, których się nie spodziewamy. Przykład? Pojechaliśmy do centrum Oslo, gdzie w podziemiach twierdzy Akershus z 1290 r. powstał parking dla elektryków z 86 miejscami. Przejeżdżaliśmy też przez wioskę Hovden, gdzie mieszka lekko ponad 400 osób. To popularne turystycznie miejsce, gdzie znajdziemy aż 24 szybkie punkty ładowania, a do tego 11 ładowarek Typ 2.
Byliśmy też pod jedną z największych atrakcji turystycznych Norwegii. Preikostelen to półka skalna zawieszona na klifie 604 metry nad fiordem Lysefjorden. Tam też można się podładować podczas zdobywania szczytu. Na parkingu stoi 20 ładowarek Typ 2.
Na polskim kierowcy ogromne wrażenie robią jeszcze wielkie huby z ładowarkami. U nas szybkich ładowarek wciąż jest jak na lekarstwo. Podczas wyprawy zajechaliśmy do punktu w pobliżu Larvik, gdzie działają aż 34 szybkie ładowarki:
Ogromna moc IONITY oznacza, że w praktyce da się naładować samochód w te kilkanaście-kilkadziesiąt minut, którymi często chwalą się producenci. Nasz VW ID.5 w 10 minut mógł powiększyć zasięg o 100 km. Naładowanie od 5 do 80 proc. trwa mniej niż 30 minut. Na takiej stacji to realne wartości.
Co ciekawe, samo ładowanie jest zaskakująco tanie. Zwłaszcza, że wszystko w Norwegii jest raczej koszmarnie drogie... 1kWh na ultraszybkiej stacji IONITY kosztowała tylko 0,75 zł. W momencie, kiedy jeździliśmy po Norwegii za litr benzyny trzeba było zapłacić około 12 zł.
Nasze 650 km kosztowałoby więc 468 zł w aucie, które pali 6 l/100 km, a w elektryku, tylko ładując się na IONITY, 83 zł przy zużyciu 17 kWh/100 km. Załóżmy wyższe zapotrzebowanie na energię (20 kWh/100 km), wtedy zapłacilibyśmy niecałe 100 zł. Warto też pamiętać, że większość kierowców ładuje swoje samochody w domu, można więc zapłacić jeszcze mniej.
Oczywiście w Polsce by to tak świetnie nie wyglądało. Paliwo jest wyraźnie tańsze, a prąd - droższy. Piszemy jednak o elektrycznym raju.
Norwegia pokazuje dwie rzeczy. Po pierwsze, jak mają wyglądać nasze miasta i autostrady w przyszłości. Po drugie, jak długa i wymagająca droga nas czeka. Nawet w tak bogatym kraju z czystą energią elektromobilność nie zaskoczyła z dnia na dzień. Norwegowie krok po kroku konsekwentnie zbliżali się do momentu, kiedy udział BEV w sprzedaży nowych aut sięgnął 80 proc., a infrastruktura jest tak rozbudowana, że w ogóle nie trzeba się przejmować o zasięg i w pełni korzystać z zalet elektrycznego napędu. Dzisiaj ich drogi to inny motoryzacyjny świat.
Wyprawa do Norwegii to niezwykłe doświadczenie dla każdego kierowcy. Ciekawe, kiedy i nasz motokrajobraz zacznie się na poważnie zmieniać.