Toyota Land Cruiser to już 71 lat tradycji, ponad 10 mln sprzedanych egzemplarzy, kilkanaście generacji i gama modelowa poplątana, jak losy rodziny Forresterów z Mody na sukces, o ile jeszcze ktoś pamięta tego tasiemca kręconego przez 20 lat. Do tej pory chyba nie każdy wie, że Toyota od lat produkuje trzy odrębne linie Land Cruiserów. Pierwsza to Heavy Duty przeznaczoną na rynki Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu i Ameryki Południowej, dla których najważniejsza jest filozofia "im prościej i wytrzymalej, tym lepiej", a najlepiej jak samochód da się naprawić za pomocą druta i młotka. Druga to Station Wagon, czyli pneumatyka, miękkie skóry, fotele rodem z living roomu i wielkie bulgoczące silniki pod maską, które upodobali sobie równie mocno Saudowie, jak i Amerykanie. Trzecia to Light Duty, czyli kompromis pomiędzy tymi dwiema, a więc idealne auto dla nieco skromniejszych, ale kochających też wygodę Europejczyków.
Nowy Land Cruiser, który na początku roku trafił do polskich salonów, reprezentuje właśnie tę trzecią linię. Nie mamy tu pneumatyki, ale skórzane fotele podgrzewane i chłodzone w obu rzędach już owszem. Prezentowany LC to bezpośredni następca modelu 150 z 2009 roku, który z kolei zastąpił model 120, który do dziś jest najczęściej widywanym Land Cruiserem na polskich drogach. Ten zaś był kontynuacją modelu 90 z 1996 roku. Żeby jednak nie było zbyt prosto, nowy Land Cruiser nie otrzymał oznaczenia 180, jak mogłaby podpowiadać logika, ale… 250.
Dlaczego? Toyota tłumaczy, że technologiczny skok "250-tki" w porównaniu do "150-tki jest tak duży, że musiano to odzwierciedlić większym przeskokiem w numeracji typoszeregu. Świadczyć o tym ma, chociażby to, że nowy europejski LC został zbudowany na tej samej ramie, co luksusowy i większy Land Cruiser 300 - model zbudowany pod gusta amerykanów i Saudów. W modelu 250 rama ta jednak została wzmocniona dodatkowymi spawami, aby zapewnić większą sztywność nadwozia.
Toyota zapowiadała, że nowy Land Cruiser prowadzi się lepiej niż kiedykolwiek, a przy tym jest bardziej oszczędny. Co zatem trafiło pod maskę europejskiego Land Cruisera? Mamy tu wybór niczym u Henry’ego Forda w czasach produkcji modelu T - czyli można zamówić każdy silnik, pod warunkiem że będzie to czterocylindrowy 2.8 D-4D o mocy 204 KM generujący 500 Nm. Choć konstrukcyjnie to ta sama jednostka, którą znamy z poprzednika, to Toyota twierdzi, że został zmodyfikowany pod kątem unijnych norm emisji spalin. Pojawiło się m.in. nowe turbo, a pod koniec 2025 roku jednostka dostanie także układ miękkiej hybrydy. Podczas jazd po marokańskim Atlasie, gdzie na trasie zapewniono nam strome i błotniste podjazdy, kamieniste szutry i dziurawe wąwozy, wiem już, że nic więcej tu nie potrzeba, mimo że nowy Land Cruiser jest o ponad 110 kg cięższy od poprzednika (waży teraz ponad 2,4 tony). Potężny moment i całkiem przyzwoita pojemność robią swoje. Nie ma mowy tu o zadyszce, choć nie liczcie na dobre przyspieszenie w trasie. Land Cruiser nauczy was cierpliwości.
A jak ze spalaniem? Na trasie testowej LC potrzebował około 13 litrów na 100 km, co przy częstym używaniu reduktora i trybów terenowych oraz sporych pokownywanych przewyższeniach, jest bardzo przyzwoitym wynikiem. Z kolei na asfaltowych drogach, przy spokojnej jeździe, udało mi się zejść nawet poniżej 8 litrów na 100 km. To imponujące, zwłaszcza że Land Cruiser fabrycznie wyposażony jest w opony AT z agresywnym bieżnikiem, a jego kanciaste nadwozie nie jest wzorem aerodynamiki.
Do czego można się przyczepić? Szczerze, nie znalazłem słabych stron. Wyciszenie jest akceptowalne, bo bardziej drażni szum ogromnych lusterek niż dźwięk silnika. Toyota chwali się, że mocno popracowała nad akustyką kabiny. Zastosowano tu nową konstrukcję mocowania silnika oraz nowe mocowania poduszek między nadwoziem a ramą, a deska i podłoga ma lepsze wyciszenie.
Z kolei kabina choć na pierwszy rzut oka sprawi wrażenie bardzo plastikowej, nie skrzypiała ani nie trzeszczała, nawet podczas przejazdu przez rowy i dziurawe marokańskie szutry. Jakościowo Land Cruiser pozytywnie zaskakuje, podobnie jak design deski. Określiłbym ją jako nowoczesną wariację na temat offroadowej klasyki. Nie ma tu już dodatkowego lewarka do napędów - zastąpiły go przyciski, ale mamy za to sporo fizycznych przycisków.
Wspomnieć też trzeba o zupełnych nowościach na pokładzie Land Cruisera. Po pierwsze, stary, sprawdzony, wytrwały, ale leniwy automat zastąpiła nowa 8-biegowa przekładnia Direct Shift. Jest to autorska konstrukcja Toyoty i trzeba przyznać, że jest znacznie szybsza niż poprzedni 6-biegowy automat. Niewiadomą pozostaje jednak jej trwałość, ale o tym przekonamy się dopiero za kilka lat. = Może nowy LC nie jest najszybszy, ale idealnie sprawdzi się jako wół pociągowy - można nim holować przyczepy o masie do 3500 kg, czym Toyota mocno się chwali.
Drugą nowością jest koniec ery hydraulicznego układu kierowniczego. Wymogi unijne i konieczność montowania licznych asystentów kierowcy wymusiły na Toyocie zastosowanie po raz pierwszy elektrycznego wspomagania. Podobno dzięki temu też zmniejszono drgania podczas jazdy terenowej i poprawiono precyzję prowadzenia. Ile w tym jest prawdy? To trudno stwierdzić, nie mając pod ręką poprzednika, ale faktycznie podczas wdrapywania się kamienistymi serpentynami i błotnistymi drogami na przełęcze Atlasu, nie musiałem walczyć z wyrywającą się kierownicą, z kolei na asfaltach auto zachowywało się dość posłusznie. Jednak w tym drugim pomogło zwiększeni sztywności ramy, które według producenta przełożyło się na zwiększenie sztywności nadwozia o 30 proc. i całej konstrukcji - o 50 proc. To naprawdę czuć na utwardzonych drogach. Koniec z nadmiernym bujaniem i przechyłami. Nowy LC w kwestii prowadzenia zbliżył się już do SUV-ów z samonośnym nadwoziem.
Z drugiej strony Toyota pomyślała o fanach offroadu i skonstruowała modułowe zderzaki. To oznacza, że uszkodzone narożniki czy dolne ich fragmenty można wymieniać osobno, bez konieczności zakupu całego elementu - bardzo dobry pomysł.
Trzecią nowością jest bagażnik. Nie ma już charakterystycznych drzwi, ale pojawiła się klapa podnoszona do góry. Ciekawostką jest, że domyślnie LC można zamówić bez elektrycznych siłowników starowanych zdalnie. Szczerze nie wyobrażam sobie, szarpania się z tak wielką i często ubłoconą klapą. Radzę nie zapomnieć o tej opcji przy składaniu zamówienia. Choć w ostateczności Toyota nieco ułatwiła życie nabywcom Land Cruisera, bo zastosowano tu patent z oddzielnie otwieraną szybą tylnej klapy, co pozwala na szybkie dotarcie do bagażnika. Skoro już przy nim jesteśmy, to warto wspomnieć, że nowy LC spokojnie może służyć za małe auto dostawcze ze swoimi 752 litrami pojemności przy dwóch rzędach i ponad 1200 litrami przy złożonej tylnej kanapie. Nawet w odmianach 7-miejscowych z tyłu uda się upchnąć spokojnie co najmniej dwie walizki kabinowe.
Zdecydowanie też jest najprostszym w obsłudze Land Cruiserem w historii. I nie dlatego, że może zrobić większe wykrzyże, zwiększono jego kąty natarcia, czy zamontowano systemy kamer 360 stopni z dodatkową kamerą monitorującą, co dzieje się pod podwoziem auta. Przede wszystkim za sprawą tego, że pojawiły się systemy asystujące podczas wjazdu pod strome wzniesienia, samodzielnie pełzające przez przełomy i zjeżdżające z podjazdów. Jak pokazała próba terenowa, robią to naprawdę dobrze. Cuda wyprawia tu system Crawl Control, który jest czymś w rodzaju offroadowego tempomatu. Funkcja ta pozwala kierowcy skupić się na kierowaniu, podczas gdy system kontroluje napęd i hamowanie. Dodatkowo za pomocą przycisku można rozłączyć tu przedni stabilizator, który zwiększa dodatkowo skok przednich kół. System był już w poprzedniku, ale nie działał tak szybko i miał swoje mankamenty - przede wszystkim, nie używany, ulegał z czasem awarii. Jednym słowem, nigdy wcześniej nie było tak łatwo obsługiwać Land Cruisera w terenie. Naprawdę krótkie przeszkolenie w salonie i totalne podstawy offroadowych zasad, wystarczą, żeby zapuścić się w teren i z dużym prawdopodobieństwem z niego wrócić.
No dobrze, a gdzie jest haczyk? Nowy Land Cruiser wracający do kanciastych kształtów swoich pradziadków z serii 70 wygląda rewelacyjnie, pali mało, w terenie prowadzi kierowcę za rączkę, a przy tym nie chce go zabić na asfaltowych trasach i daje przy tym sporo przyjemności z jazdy. Pewnie obstawicie cenę? No faktycznie tanio nie będzie, ale jak się okazało, cena zaczynająca się od blisko 320 tys. zł nie odstraszyła klientów, bo z 1000 sztuk przeznaczonych na polski rynek w 2024 roku, zostało już zaledwie niespełna 70 sztuk. Co więcej, najtańsza wersja Prado stanowiła niespełna 10 proc. zamówień, a dominowały najdroższe odmiany Invincible za 373 900 zł i Executive za 409 900 zł.
Jeśli uważacie, że to drogo to teraz usiądźcie, bo w 2025 roku będzie znacznie drożej. Po pierwsze wszystkie wersje zdrożeją o 30 tys. Zł! Toyota zabezpiecza w ten sposób środki na kary emisyjne, jakie będzie musiała zapłacić. Po drugie, za najtańszego Land Cruisera w przyszłym roku zapłacicie o... 90 tys. więcej niż w tym roku, bo Toyota zdecydowała wycofać z oferty najtańszą odmianę Prado i Prestige, zatem najtańszy LC J250 w przyszłym roku będzie kosztował... 409 900 zł.
I to jest pierwszy problem, o którym wspominałem na początku. Jednak mam przeczucie, że to nie pokrzyżuje planów sprzedażowych Toyoty, szczególnie patrząc na to, że wersja First Edition za blisko 450 tys. zł (z genialnymi okrągłymi lampami z przodu) sprzedała się w zaledwie... kilka minut. Większym wyzwaniem może być dostępność tych aut, bo nie ma co liczyć na więcej niż tegoroczne 1000 sztuk przydziału. Skąd takie ograniczenia? Tak, tak przez zbyt dużą emisję spalin, która od stycznia 2025 roku będzie oznaczała drakońskie kary dla producentów. Po prostu Toyota nie może sprzedać na rynkach UE zbyt dużo nowych Land Cruiserów. Jednak tak naprawdę dziś możemy się cieszyć, że w ogóle mamy ten model w ofercie. Niestety, na prezentacji wybrzmiała dość smutna wiadomość, że prawdowpodobnie będzie to ostatnia generacja Land Cruisera przeznaczonego dla Europy, zatem cieszmy się nim zanim odejdzie.
Materiał powstał podczas wyjazdu na zaproszenie firmy Toyota, ale polski przedstawiciel nie miał wglądu do tekstu redakcyjnego przed jego publikacją, ani nie miał wpływu na opinię autora.