Przyznaję od razu: w życiu nie jechałem żadnym SL-em. Nawet jako pasażer. Kto jak kto, ale dziennikarz motoryzacyjny powinien wiedzieć, jak prowadzą się auta zasłużone dla historii motoryzacji. I choć woziły mnie Mercedesy nowiutkie, zabytkowe, zdezelowane i taksówki (dwie ostatnie kategorie często się pokrywają), to nigdy SL. Aż do dziś.
Wersja 2006. W pięć lat od ostatniej odsłony SL-a przyszedł czas na zmiany. Przeglądam materiały prasowe i nie wiem, czy to żart, czy pomyłka. Na zdjęciach widzę znanego i z polskich dróg SL-a, a oni tu piszą, że to auto po liftingu. Ze swoją długą maską i mocno pochyloną przednią szybą wciąż jest jednym z ładniejszych współczesnych kabrioletów, ale gdzie te zmiany? Liczę chromowane poprzeczki na atrapie chłodnicy. Tak, są trzy zamiast czterech. Wow! Nowy zderzak z trzema wlotami powietrza? A wygląda jak z katalogu AMG. Nieco inny rysunek przednich i tylnych świateł czy felg prowokuje do zabawy z cyklu "wytęż wzrok". Wytężam i znajduję jeszcze chromowane obwódki halogenów. No właśnie. Niewiele zmian, więcej ozdóbek. Przez te ostatnie historia Mercedesa SL (Super Leicht - Superlekki) przypomina do pewnego momentu karierę Elvisa. Zaczynali razem w połowie lat 50., zyskali sławę i niemal wspólnie... przybierali na wadze. Dziś ważący co najmniej 1750 kg (SL 350) jest najchętniej kupowanym dużym roadsterem na świecie. Skoro tak się dobrze sprzedaje, to po co go zmieniać? A może po to, by nie zdenerwować właścicieli modelu R 230 (wewnętrzne oznaczenie SL-a sprzed liftingu)? Pamiętam, jak zaraz po wprowadzeniu 230-ki do sprzedaży zaroiło się od SL-ów nad Jeziorem Genewskim. Pomyślałem wtedy, że to obciach wydać górę pieniędzy na wóz, który następnego dnia można spotkać na niemal każdej zachodnioeuropejskiej ulicy. Chętnych było tylu, że musieli odczekać swoje w kolejce. Cóż, idealny samochód do lansowania się we wszystkich strefach klimatycznych: latem można zażywać kąpieli słonecznych i nie obawiać się mimowolnej krioterapii zimą. Wszystko za sprawą wynalazku o nazwie vario-roof, czyli sztywnego, składanego dachu, który w 16 sekund zmienia roadstera w coupé lub na odwrót. Tę sztuczkę potrafiła już wersja sprzed liftingu. W poszukiwaniu bardziej dogłębnych zmian wybieram model SL 600 ze wzmocnionym silnikiem o mocy - bagatela - 517 KM. Jak szaleć, to na całego!
Ponieważ pogoda dopisuje, sztywny dach momentalnie ląduje w bagażniku. Zresztą chcę posłuchać, jak V12 z dwiema turbosprężarkami budzi się do życia. Elektronika wyczuwa kluczyk w mojej kieszeni, kładę stopę na pedale hamulca i wciskam guzik na szczycie lewarka skrzyni biegów. Z dwóch końcówek wydechu dobywa się coś w rodzaju grzmotu, ten przechodzi w pomruk, a małe przegazówki brzmią jak ostrzegawcze warknięcia. Nadwozie kołysze się przy każdym wciśnięciu gazu. Ponoć układ wydechowy wszystkich wersji poprawiono pod kątem wrażeń dźwiękowych. To słychać. Dopasowuję fotel, lusterka, kierownicę. Wszystko jak w innych Mercedesach. Wnętrze świetnie wykończone, materiały doskonałe. Gąszcz przycisków pomiędzy siedzeniami zdradza, że mam do czynienia z najlepiej wyposażoną wersją. Pięciobiegowy automat (SL 350 i 500 mają skrzynię 7G-Tronic) już pracuje w pozycji D i mogę ruszać. Majestatycznie przetaczamy się przez stolicę Majorki. Silnik miarowo bulgocze na niskich obrotach. Kierunek - kręte drogi na północ od Palmy. Na wylocie z miasta wyprzedzam wlokącą się półciężarówkę. Dodaję gazu, skręcam lekko kierownicą. Automat redukuje, tył... wyjeżdża na zewnątrz. Po prostu. Na suchej nawierzchni! To próbka możliwości silnika, któremu wystarczy 1900 obrotów, by zmobilizować 830 Nm. Czuję gęsią skórkę. Monster, nie Mercedes - niby taki przyjazny, wygodny, skomputeryzowany, ale jeden gwałtowny ruch i kończą się uprzejmości. Nawet nie mam konstruktorom za złe, że tradycyjnie zamontowali niewyłączalne ESP. Guzik z takim napisem oczywiście jest, ale tylko opóźnia interwencję elektroniki. Może to i lepiej, bo na mokrej nawierzchni mój manewr mógłby zakończyć się efektownym piruetem. W najlepszym razie. Już po paru zakrętach dociera do mnie, że jazda tak mocnym i ciężkim samochodem po serpentynach jest jak wbijanie pinesek młotem kowalskim. Potrzeba precyzji i wyczucia, a w SL 600 trudno o jedno i drugie. Co prawda zębatkowy układ kierowniczy sprawnie przekazuje komendy do kół, ale informacje zwrotne są bardzo lakoniczne. Pneumatyczne zawieszenie ABC dba, by wóz nie przechylał się na zakrętach, ale przez to jeszcze bardziej izoluje od nawierzchni. Boję się, że przesadzę w kolejnym zakręcie i nawet ESP nie pomoże. Wracam na autostradę.
Dopiero tu SL 600 ujawnia swoje atuty. To świetny środek transportu na szybkie, równe drogi. Nawet gdyby jego silnik miał ogranicznik przy 4000 obrotów, całość świetnie sprawdzałaby się w codziennej eksploatacji z okazjonalnym sprintem spod świateł włącznie. Kto chce jednak kręcić go do czerwonej kreski, musi mieć przed sobą pusty pas. Najlepiej startowy. Przyspieszenia z dowolnej prędkości są piorunujące. Wrażenia jak z szybkich motocykli. Masa, opór, bezwładność? To auto nic sobie z tego nie robi. Przyspiesza niewiarygodnie łatwo z każdej prędkości. I ten ryk silnika przebijający się przez szum wiatru! Skuteczność nawiercanych przednich tarcz o średnicy 36 cm sprawdzam kilkakrotnie, bo... co tu robią te stojące auta? Na autostradzie? Ach, one jadą! Tyle że 150 km/h wolniej. W każdym razie hamulce robią swoje bez zarzutu, choć trochę trudno je dozować.
Odświeżona wersja 600 to wisienka na firmowym torcie. Są jeszcze 55 i 65 AMG, ale nie było mi dane ich skosztować. Najbardziej rozsądną pozycją w cenniku wydaje się jednak SL 500 z nowym silnikiem V8 o mocy 388 KM. Zdecydowanie mocniejsza od podstawowej SL 350 i zdecydowanie tańsza niż SL 600 czy 55 AMG. I byłoby pięknie, gdyby nie... stare modele. Seria W 107 była trochę za mało sportowa, 300 SL zbyt drogi i niepraktyczny, ale za to 230 SL! Stara "pagoda", wierna replika egzemplarza, którym Eugen Böhringer zwyciężył w rajdzie Spa - Sofia - Liége w 1963 r., to strzał w dziesiątkę. Jeśli wydać parę stów na Mercedesa SL, to najlepiej na takiego!
Mercedes SL 600
kompendium
* Dane producenta
Ogromna moc i moment obrotowy, bardzo dobre wykonanie, wciąż atrakcyjny wygląd, wyjątkowo skuteczne hamulce, duży komfort jazdy, świetne brzmienie silnika, możliwość wykorzystania przez cały rok
Duża masa, nie dość precyzyjny układ kierowniczy, zawieszenie zbyt izolujące od drogi, wysoka cena, małe poprawki w wyglądzie grożą szybkim zestarzeniem się w najbliższych latach
Kiedy wsiadłem do Mercedesa SL, zacząłem się domyślać, z jakiego powodu kupił go Jeremy Clarkson, a po przejażdżce zrozumiałem, dlaczego go sprzedał. Ten samochód jest świetnie wykonany, wygodny i dość obszerny. Poza tym nieźle wygląda. Gorzej z wrażeniami z jazdy. Jest ogromna moc i przyspieszenie, ale brakuje finezji, gracji w ruchach. To jakby na polowanie na zające wybrać się z obrzynem. W hełmie i kamizelce kuloodpornej.