Martwe przepisy to kolejni martwi ludzie. Wypadku w Warszawie można było uniknąć [OPINIA]

We wtorek kierowca spowodował groźny wypadek na stołecznej ul. Woronicza. On się nie "wydarzył". Nie zrządzenie losu, ani okoliczności, tylko czyny kierowcy SUV-a sprawiły, że ucierpiało wiele osób. To nie musi być regułą na polskich drogach. Wystarczy, że wyciągniemy wnioski - pisze w komentarzu Łukasz Kifer, dziennikarz Moto.pl.

W Polsce na temat bezpieczeństwa ruchu drogowego rozmawia się incydentalnie. Wrzawa podnosi się po każdym tragicznym zdarzeniu na krajowych drogach. Potem stopniowo cichnie i czekamy do następnego. Niestety tak samo będzie pewnie z wypadkiem, który wydarzył się 13 kwietnia o godz. 10.30 na ulicy Jana Pawła Woronicza.  Kierowca śmiertelnie potrącił kobietę na przejściu dla pieszych. Kiedy próbował ominąć 48-latkę, wjechał w przystanek autobusowy. Dwie osoby zginęły, osiem zostało rannych, a małe dziecko jest w ciężkim stanie. Można było tego uniknąć.

Zobacz wideo Pościg ulicami Warszawy zakończył się na słupie

Przeważającą większość wypadków drogowych powodują błędy ludzi

Nie powinienem pisać, że ten wypadek się "wydarzył", bo to nieprawda. Spowodował go swoim zachowaniem kierowca SUV-a, który na pewno poniesie za to przewidzianą kodeksem karę. Nie zrządzenie losu, ani okoliczności, tylko jego czyny sprawiły, że ucierpiało wiele osób. Można dywagować, czy zrobił to z premedytacją, ignorując sygnały z wyobraźni, czy po prostu łamał przepisy i zasady bezpieczeństwa bezrefleksyjnie, bo nie był w stanie się zmusić do przemyśleń. Jego wina jest bezsprzeczna, ale nie można poprzestać na takim stwierdzeniu. Od słów potępienia polskie drogi nie staną się bezpieczniejsze. Należy się zastanowić, co można zmienić, żeby podobne wypadki zdarzały się jak najrzadziej.

Kierowcy w Polsce nagminnie tak jeżdżą. Bezmyślnie, ryzykownie, niebezpiecznie. Nie szanują innych uczestników ruchu, mają w pogardzie przepisy i zdrowy rozsądek. Takie podejście do czynności jazdy samochodem, która wiąże się z dużą odpowiedzialnością, można zmienić. Tylko trzeba postarać się to zrobić. Żaden demokratyczny rząd do tej pory nie może pochwalić się kompleksowym podejściem do tematu bezpieczeństwa ruchu drogowego.

Podstawą BRD są trzy elementy: prewencja, edukacja i infrastruktura. Polskie władze przez całe dekady nie dbały o żaden z tych fundamentów. Dopiero niedawno zajęły pierwszym, bo jest najłatwiejszy do zmiany. Nie wymaga wiele czasu i olbrzymich inwestycji, a wręcz przeciwnie, bo zapewnia dodatkowy dochód w budżecie państwa. Bardzo dobrze, że przepisy i kary zostały zaostrzone, a na polskich drogach jest coraz więcej fotoradarów i odcinkowych pomiarów prędkości. Mają realny wpływ na poprawę bezpieczeństwa, tylko że to nie wystarczy. Takie działania wyeliminują część niebezpiecznych zachowań kierowców, ale nie zapobiegną wielu z nich.

Kierowca SUV-a zachował się w skrajnie niebezpieczny sposób. Czy o tym wiedział?

45-letni mężczyzna jechał nowoczesnym samochodem wyposażonym w układy bezpieczeństwa, więc można wyeliminować teorię o jakiejkolwiek awarii spowodowanej złym stanem technicznym. Za to jakiś czas temu stracił prawo jazdy. Potem je odzyskał, ale nie zmienił sposobu, w jaki korzysta z auta. Prawdopodobnie dlatego, że zabrakło kompleksowej edukacji, która jest bardzo trudnym i czasochłonnym procesem. U nas nikt nie edukuje ludzi na temat bezpiecznej jazdy samochodem we właściwy sposób. Problem zaczyna się w szkołach, gdzie lekcje na ten temat pojawiają się w śladowych ilościach, a temat jest poruszany przez amatorów i traktowany "po łebkach". Potem sytuacja powtarza się na kursach i egzaminach na prawo jazdy, które się tak nazywają, bo nie uczą bezpiecznego poruszania się po ulicach, tylko zdania egzaminu. To utwierdza w kierowcach przekonanie, że przepisy, zasady i odpowiedzialność to jakieś głupoty, którymi nie warto zaprzątać sobie głowy. U nas po prostu się tak jeździ, ale dlatego, że w Polsce brakuje kompleksowego programu edukacji w zakresie bezpieczeństwa opracowanego przez profesjonalistów. Nikt nie poświęcił na to czasu i nie wydał pieniędzy.

Bezpośrednią przyczyną wypadku na Woronicza było niebezpieczne i nieodpowiedzialne zachowanie kierowcy. Z nagrania i relacji świadków wynika, że nie zachował szczególnej ostrożności, zdecydowanie przekroczył maksymalną dozwoloną prędkość w tym miejscu, a dodatkowo nie dostosował jej do warunków jazdy. W chwili, w której spowodował wypadek, widoczność przejścia dla pieszych bez sygnalizacji świetlnej była ograniczona, ale również tego nie wziął pod uwagę. Potem spanikował i nawet nie próbował zapobiec skutkom swojej jazdy. Zabrakło mu wyobraźni i umiejętności. Dodatkowo do wystąpienia niebezpiecznych okoliczności przyczyniła się infrastruktura.

- Mariusz Stuszewski, ekspert od bezpieczeństwa ruchu drogowego, instruktor doskonalenia techniki jazdy od 1978 r.

Poprawną jazdę w niebezpiecznych miejscach da się wymusić, tylko to dużo kosztuje

Jest jeszcze infrastruktura. Nawet najbardziej krnąbrnych kierowców da się w ten sposób skłonić do bezpiecznego zachowania. Nie chodzi tylko o pomiary prędkości, ale przede wszystkim o przemyślane rozwiązania drogowe dostosowane do warunków i okoliczności. Zmiana infrastruktury jest najbardziej kosztowna, ale przynosi znacznie szybsze pozytywne skutki niż edukacja.

Co z tego, że na ulicy Woronicza jest ograniczenie prędkości do 50 km/h, skoro niemal nikt go nie przestrzega? Kierowców zachęca do szybkiej jazdy szeroka prosta jezdnia bez jakichkolwiek elementów uspokajających ruch. Oczywiście nie powinni przekraczać dozwolonej prędkości, ale nagminnie tak robią i nikt nie wyciąga z tego wniosków. Można się zastanowić, jak to możliwe, że w środku wielkiego miasta jest droga szeroka jak autostrada o czterech pasach ruchu, bez żadnych zakrętów i wysepek, za to z kilkoma przejściami dla pieszych bez sygnalizacji świetlnej.

Ten fragment ulicy Woronicza był pod lupą ekspertów od wielu lat, ale nic się nie zmieniło

Już w 2017 roku audytorzy wskazali warszawskim urzędnikom, że przejścia na tym fragmencie Woronicza są niebezpieczne i może tam dojść do śmiertelnego wypadku. Przypomina o tym portal brd24.pl. Od tego czasu rozwiązania drogowe na tej ulicy się nie zmieniły, ale wzrosła intensywność ruchu. Kiedyś Woronicza kończyła się kilkaset metrów dalej, ale została przedłużona i teraz prowadzi do ruchliwej arterii, ul. Żwirki i Wigury oraz nowo wybudowanych osiedli. Ich powstanie było ostatnim dzwonkiem do zmiany organizacji ruchu, ale nic takiego nie nastąpiło. Poza tym tworzenie przejść bez sygnalizacji świetlnej i wysepek przez drogi z kilkoma pasami ruchu w każdą stronę powinno być zabronione.

Dlaczego kierowca zignorował wszystkie sygnały potencjalnego niebezpieczeństwa?

Trzeba poczekać na wyniki badań okoliczności wypadków i ocenę ekspertów, ale w tej chwili wszystko wskazuje na to, że kierowca jechał około dwukrotnie za szybko i nie skupiał uwagi na sytuacji drogowej. Zignorował ograniczenie prędkości, przejście dla pieszych i autobus komunikacji miejskiej z przeciwka, który ograniczał jego widoczność. Nie wiadomo, dlaczego zbagatelizował te wszystkie sygnały alarmowe. Może je rozumiał, ale uznał, że nie spowoduje wypadku, ponieważ jeździ szybko, ale bezpiecznie. Możliwe też, że nie zdawał sobie sprawy, jak niebezpieczną sytuację spowodował, bo nie miał takiej świadomości. Niewykluczone, że jego uwaga była rozproszona dodatkową czynnością, na przykład używaniem smartfonu. To wątek, który powinna dokładnie zbadać policja.

Kiedy sprawca wypadku zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, było już za późno. Panicznym i nieudolnym działaniem tylko pogorszył sytuację. Próbując ominąć pieszą, skierował auto na przystanek, a potem się poddał i przestał robić cokolwiek. Czy gdyby po zdaniu egzaminu wziął udział w obowiązkowym kursie bezpiecznej jazdy, który zwiększa świadomość zagrożenia i podnosi umiejętności, czy do wypadku by nie doszło? Być może. Takie szkolenia miały być obowiązkowe od 2018 r., ale vacatio legis ustawy z 2016 r., która do tego zobowiązuje, jest przedłużane co jakiś czas. Na wejście w życie tego przepisu czekają ośrodki doskonalenia jazdy, które powstały właśnie w tym celu. Kursy nie są organizowane, bo przepis jest martwy. A martwy przepis oznacza kolejnych martwych ludzi.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.