Unijni politycy powinni wzajemnie poklepać się po ramionach i pogratulować sobie udanego sabotażu własnego motoryzacyjnego przemysłu. Im bardziej wchodzimy w świat elektromobilności, tym więcej pojawia się przesłanek przeciwko niemu. Zmuszenie europejskich producentów do szybkiego przestawiania linii produkcyjnych na rzecz elektryków wiązało się z wielomiliardowymi inwestycjami, które na ten moment nie mają jak się zwrócić. Zwłaszcza że konkurencja z Chiny wyprzedza Europejczyków o lata, jak nie lata świetlne. Także w przypadku optymalizacji produkcji ChRL górują nad Europą. Właśnie ta kwestia staje się coraz bardziej znaczącym czynnikiem. I to nie tylko dla samych producentów, ale także dla podwykonawców.
Niestety, produkcja aut elektrycznych jest znacznie droższa niż aut spalinowych - wytworzenie elektryka kosztuje niekiedy o 50 proc. więcej! W obliczu wyższych kosztów naturalne staje się dla producentów szukanie dostawców, którzy oferują tańsze podzespoły. W tym momencie na scenę wchodzą przedsiębiorstwa spoza Europy, głównie z Indii, Meksyku, czy nieco bliższych Maroka i Turcji. Oferują one części o nawet 40 proc. tańsze niż te dostarczane przez podmioty ze Starego Kontynentu.
By nie zbankrutować, europejskie przedsiębiorstwa muszą dostosować się do rynkowych realiów i jak najszybciej zoptymalizować proces produkcji. "Obecnie nie uczestniczymy już w wyścigu o ekologiczną transformację, a w wyścigu o cięcie kosztów. Dla dostawców części motoryzacyjnych oznacza to gigantyczne obciążenie. Już teraz w Europie wielu znanych producentów podzespołów boryka się z kłopotami" - stwierdza dyrektor generalny koncernu Stellantis, Carlos Tavares.
Oczywiście pierwsze skutki rynkowej walki są już widoczne. Wiele firm musi uszczuplać swoje pracownicze kadry, a niekiedy nawet zamykać zakłady produkcyjne. Warto wymienić tutaj takich gigantów europejskiego rynku jak m.in. Continental, Bosch czy ZF Friedrichshafe, które zmuszone były likwidować miejsca pracy. Zresztą wystarczy spojrzeć na dane dotyczące liczby osób pracujących w firmach produkujących podzespoły do aut spalinowych w Europie. Do niedawna było ich nieco ponad 300 tys. Teraz zatrudnionych jest o jedną trzecią mniej.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że "proekologiczna" polityka skupiona wokół promowania elektryków, która doprowadziła do tej sytuacji, jest oderwana od rynkowej rzeczywistości. Po prosty brakuje chętnych na tego typu samochody. Bez rządowych dotacji mało kto decyduje się na zakup drogiego samochodu elektrycznego. Poza tym jego użytkowanie w aktualnych realiach budzi liczne obawy. Brakuje ładowarek, ceny energii elektrycznej drastycznie rosną, koszty serwisowania są wysokie, a spadek wartości jest mocno zauważalny. Dopóki technologia się nie rozwinie, a producenci nie zoptymalizują produkcji i nie będą oferowali przystępnych cenowo pojazdów, ulice z pewnością nie zapełnią się od elektryków.
Co więcej, europejscy producenci samochodów mogą mieć problem z nadążeniem za markami z Chin. Ceny wielu oferowanych w Europie elektryków pochodzących z Państwa Środka są nawet dwukrotnie wyższe niż na rodzimym rynku, a i tak są atrakcyjniejsze od tych u konkurencji ze Starego Kontynentu. Koncerny z zachodu muszą czym prędzej wprowadzać na rynek tanie pojazdy, inaczej mogą nie sprostać naporowi aut ze wschodu.
Na szczęście sytuacja ta powoli się poprawia. Dla przykładu Stellantis zaproponował swoim klientom Citroena e-C3, który we Francji wyceniony został na 23 300 euro (w Polsce ceny startują od 110 650 zł). Co więcej, wraz z chińskim Leapmotor koncern założył w maju spółkę joint venture Leapmotor International B.V., dzięki czemu w przyszłości w Europie pojawi się niewielki miejski elektryk Leapmotor T03. Jego cena ma nie przekroczyć kwoty 20 tys. euro. Czekamy na odpowiedź innych producentów. Zwłaszcza Tesli, która od wielu miesięcy zwleka z prezentacją swojego budżetowego pojazdu.