Na początku 2021 roku wejdzie w życie nowa norma emisji Euro 6d FCM. Zgodnie z nią nowe samochody muszą być wyposażone w urządzenia monitorujące zużycie energii, prądu albo paliwa płynnego. Bez takiej funkcjonalności od 1 stycznia 2021 roku nie będzie można zarejestrować samochodu.
Jeszcze na początku roku producenci myśleli, że są przygotowani na zmiany przepisów, ale rzeczywistość okazała się inna. Już wiadomo, że z powodu jesiennego "lockdownu" wywołanego nawrotem epidemii koronawirusa, plany sprzedaży nie zostaną zrealizowane. Przede wszystkim dlatego, że drastycznie zmniejszył się popyt na nowe samochody.
Ludzie coraz częściej pracują zdalnie i rzadziej wychodzą z domu z powodu obawy przed zachorowaniem. Zanikają relacje społeczne i zmieniają się przyzwyczajenia konsumenckie. W związku z tym potrzeba posiadania samochodu staje się znacznie mniej pilna niż kiedyś, a niepewna przyszłość finansowa odstrasza od inwestowania w nowy środek transportu.
W efekcie tych zmian samochody zaczynają zalegać na parkingach salonów sprzedaży, a do końca 2020 roku zostało bardzo mało czasu. Nawet coraz bardziej atrakcyjne ceny nie zachęcają klientów w wystarczającym stopniu.
Instytut Badań Rynku Motoryzacyjnego SAMAR informuje, że Ministerstwo Infrastruktury i Polski Związek Przemysłu Motoryzacyjnego niezależnie od siebie wystosowały pisma do Komisji Europejskiej w tej sprawie. Nie znamy ich treści, ale żadne nie przyniosło spodziewanych efektów.
Prawdopodobnie zawierały sugestie dotyczące zmiany przepisów lub przesunięcia terminów ich obowiązywania. Brak odpowiedzi oznacza, że to niemożliwe, a motoryzacyjna branża musi poradzić sobie sama. Tylko nie wiadomo jak ma to zrobić, a nie można zapominać, że motoryzacja to duża i dochodowa gałąź polskiej gospodarki.
Dealerzy w Polsce mogą pozostać nawet z kilkunastoma tysiącami niesprzedanych samochodów. Zagrożenie jest tym bardziej poważne, że możliwy jest przecież całkowity lockdown polskiej gospodarki
– powiedział Samarowi Jakub Faryś, prezes Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego.
Wydaje się, że prezes nie przesadza, a krajowi dealerzy samochodów znaleźli się przed ścianą, której nie dadzą rady pokonać bez pomocy. Sytuacja już jest dramatyczna, a w każdej chwili może nas czekać całkowite zamknięcie polskiej gospodarki. Statystyki zachorowań pną się w górę z każdym tygodniem.
Podobna sytuacja zdarzała się już w przeszłości. Dealerzy musieli sprzedawać wyprodukowane wcześniej samochody przed zmianą przepisów, która to uniemożliwiała na przykład we wrześniu 2018 roku, gdy w życie wchodziła nowa norma emisji WLTP. W takich sytuacjach część aut kupowali sami i rejestrowali jako samochody prezentacyjne, ale przede wszystkim ratował ich mechanizm tzw. końcowej partii produkcji.
To wyjątek od przepisów pozwalający sprzedać określoną liczbę samochodów niespełniających nowych wymogów nawet po "krytycznej dacie". W przypadku aut osobowych przez kolejny rok można sprzedać do 10 proc. samochodów, które trafiły na rynek przez poprzednie 12 miesięcy.
W sytuacji gdy mechanizmy rynkowe działają normalnie to wystarczało, aby uniknąć problemu niesprzedanych samochodów, z którymi nie wiadomo co zrobić. Tym razem mechanizm sprzedaży końcowej partii produkcji nie zda egzaminu, bo gospodarka wolnorynkowa została zaburzona przez regulacje prawne, a popyt spadł w sposób niemożliwy do przewidzenia.
Formą rozwiązania tego problemu byłoby zwiększenie puli aut z końcowej partii produkcji albo przedłużenie okresu ich sprzedaży. Takie stanowisko prezentuje wiceminister infrastruktury Rafał Weber, ale do wprowadzenia go życie jest niezbędna zgoda Komisji Europejskiej.
Obecnie prowadzimy bardzo intensywne rozmowy z Ministerstwem Infrastruktury i Transportowym Dozorem Technicznym w sprawie rozwiązania problemu. Mamy tu pełne zrozumienie i chęć pomocy, ale działać trzeba szybko
– dodaje prezes Faryś.