Lexus LM to samochód skrajnie ekskluzywny, który przeznaczony jest w gruncie rzeczy dla jednej grupy odbiorców - majętnych prezesów, którzy niczym księżniczka na ziarnku grochu z kilometra wyczują nawet odrobinę grożącego im dyskomfortu. Po pierwszych jazdach na pokładzie luksusowego vana, który standardem odpowiada samolotowej pierwszej klasie, jestem gotowy zaryzykować, że będzie to dla nich pojazd idealny. Więcej podobnych artykułów znajdziesz na stronie Gazeta.pl
Oferowany w dwóch wersjach (cztero- i siedmiomiejscowej) LM jest autem, który na europejskim rynku nie ma konkurencji. Oczywiście na siłę można tutaj przywołać Mercedesa Klasy V, który jednak nie może w niczym równać się z japońskim vanem. Dlaczego? Wystarczy porównać wnętrza i wykorzystaną w nich technikę. Już śpieszę z opisem.
W pierwszej kolejności pochylmy się nad czteromiejscową wersją o nazwie Omotenashi, co w języku japońskim oznacza gościnność/podejmowanie gości. W porównaniu do siedmiomiejscowej Prestige skrywa o wiele więcej smaczków. Od niej też zacząłem moją krótką przygodę z LM. Czarny lakier pokrywający dość nietypową karoserię o długości 5,13 metra pięknie współgrał z 19-calowymi felgami o złożonym wzorze. Do tego duży grill i wiele chromowanych wstawek, listewek itd. Byłem nie tyle co oczarowany, ale raczej zaintrygowany. Zresztą to samo wydawały się mówić miny przechodniów, których obserwowałem zza przyciemnionej szyby. Niektórzy nawet wyciągali telefony, by zrobić zdjęcie. Mimo iż to właśnie Lexus przykuwał ich uwagę, czułem się jak gwiazda filmowa.
Zresztą takie odczucia potęgowało wręcz ociekające luksusem wnętrze. Kremowa skóra w odcieniu "Ammonite sand" pokrywała dosłownie wszystko. A całość doprawiona wstawkami w kolorze różowego złota. Przepastne kapitańskie fotele, z pełną elektryczną regulacją, wysuwanym podnóżkiem, wentylacją i ogrzewaniem, przyjemnie mnie otuliły. Nie mogłem się oprzeć i rozłożyłem je do pozycji półleżącej. Na szczęście nie musiałem przejmować się tym, że szofer będzie zazdrosny — tylny przedział jest oddzielony od kabiny kierowcy ścianką z elektrochromatyczną szybą. Odetchnąłem, pozwalając sobie na chwilę relaksu w zupełnej ciszy. Kabina jest świetnie wygłuszona, a dodatkowo została wyposażona system aktywnego tłumienia szumów. Na szczęście, nie czujemy się tutaj jak w szpitalnej izolatce, a raczej wygodnym studiu nagraniowym. Dzięki temu możemy jeszcze bardziej cieszyć się muzyką wydobywającą się z 23 głośników marki Mark Levinson z systemem QLS (Quantum Logic Surround).
Po chwili odprężającej jazdy przywołałem się do porządku i zacząłem z uwagą przyglądać się pozostałym funkcjom. Po pierwsze, do dyspozycji mamy bardzo dużo różnego rodzaju schowków. Pomieścimy dosłownie wszystko. Tuż przy bocznym podłokietniku znajdziemy skrytkę na telefon, wyposażoną nie tylko w indukcyjną ładowarkę, ale też porty USB. Przed nami znajdują się dwa spore schowki oraz lodówka. Nie zabrakło również stolików, które wysuniemy po otwarciu podłokietników.
Oczywiście nie sposób zignorować dużego ekranu o przekątnej aż 48 cali. Co więcej, może on zostać podzielony na dwa niezależne wyświetlacze, przez co każdy pasażer może cieszyć się wybranym programem/filmem itd. Nie zabrakło także przyciemnianych szyb, które dodatkowo mogą zostać zasłonięte przy pomocy elektrycznie sterowanych roletek. Tutaj pojawia się jednak zgrzyt — dużo światła wpada przez szybę w tylnej klapie, która jednak takiej zasłony nie posiada.
Wszelkimi funkcjami możemy sterować za pomocą małych tabletów w kształcie smartfonów. Od zmiany koloru i intensywności ambientowego podświetlenia o 14 odcieniach, poprzez obsługę dużego wyświetlacza, aż po sterowanie bocznymi szybami. Tutaj jednak ponownie muszę się przyczepić — jego obsługa nie jest o tyle trudna, co czasem dezorientująca. Zdarzyło mi się szukać po omacku danej funkcji. By ją znaleźć, najpierw musiałem się "zgubić" w menu. Ale finalnie zawsze udawało mi się ją namierzyć.
Po mojej przygodzie z Omotenashi przesiadłem się do siedmiomiejscowej wersji Prestige. Tutaj jest równie wygodnie, jednak miejsca jest nieco mniej, kabina pasażerska nie jest oddzielona od kierowcy, a zamiast olbrzymiego ekranu mamy do swojej dyspozycji wysuwany z podsufitki wyświetlacz. Oprócz dwóch kapitańskich foteli w drugim rzędzie z tyłu znajdziemy też dwa składane fotele. Co ciekawe, mogą one zostać złożone, co odbywa się w dość ciekawy sposób - po opuszczeniu oparcia do przodu, są one podnoszone w górę i do boku. Co ważne, na trzecim rzędzie siedzeń mogą usiąść trzy osoby (zamontowano dodatkowy pas bezpieczeństwa i zagłówek) jednak osobie, której przyjdzie siedzieć pośrodku, czyli tak naprawdę na łączeniu dwóch siedzisk, już teraz bardzo współczuję.
Po krótkiej przejażdżce jako pasażer zasiadłem za kierownicą. Po pierwsze - jest o wiele głośniej, jednak nadal bardzo komfortowo. Przede wszystkim słychać pracę 2,5 litrowej, rzędowej czwórki, która współpracuje ze skrzynią e-CVT. Hybrydowy układ rozwija łącznie 250 KM. Dzięki napędowi na cztery koła (brak wału napędowego, przy tylnej osi zamontowano silnik elektryczny, zupełnie jak w RX), auto bardzo płynnie nabiera rozpędu. Oczywiście nie jest to demon prędkości (pierwsza setka w 8,7 sek.). Zestrojenie napędu było jednak w pełni podporządkowane komfortowi podróżowania pasażerów. Nie czuć żadnego wbijania w fotel czy też przechyłów.
Warto też podkreślić, że marka jasno daje do zrozumienia, że nie jest to van. LM został zbudowany na platformie GA-K, na której bazuje również RX. Jedynie z wyglądu przypomina on vana, a tak naprawdę to osobówka z dużą "budą". Tak też się zachowuje. Przy nawet gwałtownym skręcaniu nie czuć dużych przechyłów nadwozia, auto prowadzi się pewnie. Co do wnętrza, tutaj także nie brakuje nawiązań do wymienionego wcześniej SUV-a. Dużo elementów zostało z niego wprost zaadaptowana. Między innymi kokpit z 14-calowym ekranem systemu infotainment. Obsługa jest łatwa i intuicyjna.
Lexus LM w krajach Dalekiego Wschodu radzi sobie wyjątkowo dobrze, ale takie samochody są tam od wielu lat bardzo popularne. Co ciekawe, mimo iż marka zdaje sobie sprawę z niszowości auta i przewidywała, że do końca roku uda się jej sprzedać w Polsce ok. 60 egzemplarzy, to już teraz na LM-a wpłynęło 67 zamówień (ok. 40 proc. to auta w wersji 4-osobowej, a 60 proc. 7-miejscowej). Mowa tutaj o klientach, którzy nie mieli wcześniej styczności z samochodem i kupują go w ciemno. Prawdopodobnie liczba ta jeszcze wzrośnie, gdy auta zaczną pojawiać się w sieciach dealerskich. Można więc podejrzewać, że przyszłoroczny plan zakładający sprzedaż 140 aut z łatwością zostanie zrealizowany. Zwłaszcza że zainteresowanie ze stron lotnisk oraz hoteli jest naprawdę duże.
A jak prezentują się ceny? Czteroosobowa Omotenashi została wyceniona na 729 900 złotych, a siedmioosobowa Prestige na 599 900 złotych. Patrząc na to, co oferują, nie są to kwoty szczególnie wygórowane. Zwłaszcza że podobnie skonfigurowane auta innych producentów, które i tak po wyjechaniu z fabryki muszą zostać poddane gruntownym przeróbkom w zewnętrznych firmach, kosztują zdecydowanie więcej i co najważniejsze - nadal pozostają vanami z ich oczywistymi wadami. Wyjazd na pierwsze jazdy testowe został sfinansowany przez markę Lexus. Przed publikacją artykułu firma nie miała wglądu ani też wpływu na jego treść. W publikacji wykorzystano zdjęcia producenta.