Świat walczy o zeroemisyjną wersję transportu. Nie cały jest jednak taki zero-jedynkowy, jak Europa. Niektóre kraje potrafią ustanowić wyśrubowane cele, a później... je zrewidować. Tak właśnie stało się w przypadku Stanów Zjednoczonych. Te zaczynają powoli schodzić z wymogów emisyjnych.
Amerykanie uderzyli w wysokie C. W pierwszym planie chcieli, aby w 2032 r. aż 67 proc. rynku nowych samochodów należało do napędu elektrycznego. Tak wysoko zarysowany wskaźnik jest jednak wyjątkowo restrykcyjny i ambitny jednocześnie. Teraz okazuje się, że zbyt ambitny, jak na możliwości rynku motoryzacyjnego za oceanem. Szczególnie że np. w 2023 r. sprzedaż e-pojazdów sięgnęła zaledwie 8 proc. W ciągu prawie dekady musiałaby ona zatem zostać 8-krotnie zwiększona.
Producenci samochodów obecni w Stanach zaczęli jedynie kręcić głowami na widok nowych wymogów. Całe szczęście te nie zostały "przepchnięte" bezrefleksyjnie. Administracja prezydenta Bidena postanowiła porozmawiać z firmami na temat zmian. Wielka trójka z Detroit i Stellantis podkreślali, że problemy z elektrycznymi samochodami są trzy. Dotyczą one niskiego zainteresowania ze strony kierowców, realnych i bardzo wysokich kosztów produkcji i możliwości produkcyjnych.
Zażalenia zostały wysłuchane. Najnowsze plany mówią o drastycznym obniżeniu wymogów sprzedażowych. Dziś mówi się o tym, że:
Wymogi dotyczące elektryfikacji transportu udało się amerykańskim producentom skutecznie obniżyć. Nie powinni oni jednak liczyć na to, że administracja Bidena, czy jakiegokolwiek innego prezydenta, będzie gotowa na kolejne i większe ustępstwa. Powód? Gra toczy się o naprawdę wielką stawkę.
Według szacunków amerykańskich organizacji elektryfikacja pozwoli obniżyć emisję CO2 o 7 miliardów ton do 2055 r. A na tym nie koniec. Bo będzie też oznaczać 100 miliardów dolarów oszczędności m.in. na służbie zdrowia i 60 miliardów dolarów oszczędności na paliwie czy kosztach eksploatacji samochodów. Sumy są niebagatelne.