Polscy kierowcy są patenciarzami. Co do tego nie można mieć żadnych wątpliwości. Zawsze i wszędzie poszukują furtek i wytrychów, które pozwolą im na uniknięcie odpowiedzialności za wykroczenie. Pytanie na dziś zatem brzmi: "Czy da się oszukać odcinkowy pomiar prędkości?" Pewnie, że ta. To jest nawet proste.
Zasada działania odcinkowego pomiaru prędkości jest taka, że na danym fragmencie drogi CANARD ustawia dwie kamery. Jedna wykonuje zdjęcie auta na wjeździe na odcinek pomiarowy, a druga na wyjeździe. W międzyczasie nie ma żadnych radarów, które sprawdzałyby szybkość. Liczy się jedynie czas pokonania zadanego odcinka jezdni. To na jego podstawie system oblicza średnią prędkość pokazu (dzieli czas przez odległość). I to średnia prędkość jest porównywana z ograniczeniem. To decyduje o wystawieniu mandatu lub skasowaniu zdjęcia.
Powyższe wytłumaczenie stanowi tak naprawdę klucz do oszukania wyniku na OPP. Bo skoro kluczowy jest czas, kierowca jadący zbyt szybko może próbować go wydłużyć. Metody w tym przypadku są dwie. Po pierwsze można po prostu zatrzymać auto. Kilkuminutowy postój powinien mocno obniżyć średnią prędkość przejazdu. Kierowca odpowiedzialności uniknie. Po drugie można zwolnić. Tyle że znacznie poniżej limitu. To także powinno "wyrównać" pomiar do ograniczenia prędkości.
Choć sposób oszukania odcinkowego pomiaru jest jeszcze jeden. Kierowca może zjechać z drogi. Często OPP są konstruowane w taki sposób, że po drodze pojawiają się skrzyżowania, zjazdy czy węzły drogowe.
W tym punkcie jedno nie ulega wątpliwościom. Sens oszukiwania odcinkowego pomiaru prędkości jest praktycznie... żaden! Po co jechać zbyt szybko tylko po to, aby później musieć się zatrzymywać lub zwalniać? Lepiej od samego początku odcinka pomiarowego trzymać się ograniczenia. Wystarczy w tym celu np. odpalić tempomat lub ogranicznik szybkości. To zdecydowanie bardziej się opłaca. Tym bardziej że oszukując, kierowca może narobić sobie jeszcze większych problemów. I przykłady są dwa: