Rozważając wady samochodów elektrycznych nie braliśmy pod uwagę prawdopodobnej możliwości bycia oskarżonym o kradzież. Cóż, to tylko potwierdza, że samochody hybrydowe typu plug-in, czy też samochody elektryczne o wydłużonym (za pomocą małego silnika spalinowego) zasięgu są o wiele lepszym, a przede wszystkim bardziej komfortowym rozwiązaniem, niż "czyste" elektryki.
Problem narodził się w państwie prawa, czy też ślepej sprawiedliwości. Pan Kemooneh, właściciel Nissana Leaf mając spory problem z ilością prądu pozostałego w akumulatorach, a uniemożliwiający mu dotarcie do jakiegoś prądodajnego celu, postanowił poratować się gniazdkiem w miejscowej szkole w Chamblee w stanie Georgia. Został zauważony przez porządnego obywatela, który nie mógł znieść kradzieży publicznych pieniędzy, na które łożył z własnych podatków. Ów obywatel doniósł miejscowej policji o zaobserwowanej kradzieży, a ta ruszyła prędko na miejsce przestępstwa. Pan Kemooneh nie został od razu aresztowany, ale po kilku dniach dostał zatrzymano go na 15 godzin i wręczono akt oskarżenia o kradzież prądu elektrycznego na kwotę... 5 centów. Nie, to nie żart, 20-minutowe ładowanie samochodu elektrycznego nie jest drogie, ale jak mówią policjanci z Chamblee "złodziej, to złodziej".
W Polsce popularność samochodów elektrycznych jest bliska zeru, więc prawdopodobieństwo takich zajść także znikome. Dodatkowo pocieszający jest fakt (choć mało pocieszający np. dla obrabowanych w komunikacji miejskiej ludzi), że do wartości 400 zł polskie ustawodawstwo przywłaszczenie cudzej własności traktuje jako niską szkodliwość czynu. A za tę kwotę można by zapewne naładować do pełna kilka(naście) autobusów elektrycznych.
Pozostaje jednak pytanie. Jak uczciwy właściciel auta na prąd ma rozliczyć się z właścicielem gniazdka, z którego musiał skorzystać?