Renault od kilkudziesięciu lat nie miało szczęścia do swoich flagowych modeli. O ile kariera rynkowa Laguny zaliczana jest do względnie udanych, o tyle wspomniany Latitude zniknął bez echa. Produkcja trwała od 2010 do 2015 roku w Korei – w Europie pojawił się w 2011 roku. Wbrew pozorom, nie jest to dzieło francuskich inżynierów. Latitude to Samsung SM5 trzeciej odsłony sygnowany przez francuską markę. Z innych modeli Renault zaczerpnięto szereg elementów wnętrza i jednostki napędowe. Nadwozie doskonale zabezpieczono przed korozją. Należy jedynie pamiętać, że w przypadku konieczności napraw powypadkowych, dostępność elementów karoserii jest mocno ograniczona. Ponadto, auta producenta znad Sekwany było jednym z największych przedstawicielu gatunku. Karoseria mierzy 490 centymetrów długości, 183 szerokości i 148 wysokości.
Wnętrze zachwyca dostępną przestrzenią. Na fotelach każda osoba znajdzie dogodną pozycję. Oczywiście, o skutecznym podparciu bocznym ciała w zakrętach możemy jedynie pomarzyć, bo Latitude nastawiony jest wyraźnie na komfort jazdy, a nie sportowe doznania. W drugim rzędzie komfortowe miejsce znajdą nawet wysokie osoby. Jedynie Skoda Superb, która swoimi rozmiarami także wykracza poza segment D, jest godnym rywalem w tym zakresie. Także i tym razem Renault próbowało przekonać do siebie klientów bogatym, seryjnym wyposażeniem. Na pokładzie bardzo często znajdziemy dwustrefową klimatyzację, komputer pokładowy, multimedia z nawigacją, szyberdach, elektrycznie sterowane szyby i lusterka, rozbudowane nagłośnienie i liczne systemy wsparcia kierowcy. Jakość materiałów wykończeniowych nie była dekadę temu wyznacznikiem prestiżu, ale starzeje się z klasą. Czasem coś potrafi zapiszczeć lub zaskrzypieć, co nie wpływa na ogólne postrzeganie wygody przedziału pasażerskiego. Bagażnik mieści 477 litrów.
Do napędu Latituda oddelegowano znane jednostki o ugruntowanej renomie. Benzynowy czterocylindrowiec 2.0 o mocy 140 KM bez trudu współgra z instalacjami gazowymi. Do pełni szczęścia wystarczą regularne wymiany oleju i rozrządu co 90 tysięcy kilometrów – koszt 800 złotych. Kuleje za to dynamika i zużycie paliwa. To za słaby silnik do 1,5-tonowej limuzyny, choć uchodzi za najtańszy w eksploatacji.
Znacznie łatwiej znaleźć odmiany wysokoprężne 2.0 dCi występujące w dwóch wariantach mocy - 150 i 175 KM. Każdą z nich wyposażono w bezpośredni wtrysk paliwa typu common-rail (koszt regeneracji wtryskiwaczy to około 600 złotych za sztukę), turbosprężarkę ze zmienną geometrią łopat (regeneracja pochłonie 1500 złotych), a także filtr cząstek stałych. Żywotność tego ostatniego dodatku, jak zwykle uzależniona jest od warunków użytkowania i stylu jazdy kierowcy. Pamiętajmy, aby interwał wymiany oleju skrócić do 10-15 tysięcy kilometrów. Wówczas mamy pewność bezawaryjnej pracy przez długie lata. Na szczycie gamy plasuje się sześciocylindrowy diesel 3.0 V6 dCi o imponującej mocy 240 KM. Tutaj musimy przygotować się jednak na znacząco wyższe koszty serwisowe – sama wymiana rozrządu to wydatek około 2000 złotych. Wysokoprężny motor otoczony dobrą opieką odwdzięczy się długowiecznością. W innych modelach koncernu, ta jednostka potrafi pokonać przebiegi rzędu 400-500 tysięcy kilometrów.
W zależności od wersji silnikowej lub wyposażeniowej, dostępne były dwie przekładnie – manualna, sześciostopniowa i sześciobiegowy, klasyczny automat autorstwa japońskiej firmy Aisin. Kluczem do długiej pracy automatycznej skrzyni są regularne wymiany oleju co 50 tysięcy kilometrów. Układ jezdny nie gwarantuje komfortu i precyzji prowadzenia znanej chociażby z Laguny III. Koreańczycy zastosowali tutaj kolumny McPhersona z przodu i wielodrążki z tyłu. Co gorsza, całość nie zapewnia oczekiwanej pewności prowadzenia, ale na komfort nie będziemy narzekać.
Chevrolet Malibu oferowany był równolegle z koreańskim Renault – zadebiutował w 2011 roku. Podobnie jak rywal, dostępny był tylko jako sedan. Aby możliwie uatrakcyjnić flagową limuzynę, władze koncernu General Motors czerpały liczne wzorce z innych swoich, bardziej szanowanych modeli. W efekcie dostajemy ciekawe, dynamicznie narysowane nadwozie skutecznie opierające się korozji. W kwestii rozmiarów, ustępuje Renault zaledwie na kilka centymetrów. Karoseria mierzy 486,5 cm długości, 185,5 szerokości i 146,5 wysokości. W kwestii dodatków, w obu autach możemy liczyć na ksenonowe oświetlenie, 18-calowe felgi ze stopów lekkich i przyciemniane szyby boczne.
We wnętrzu widać niestety budżetowy charakter marki. Zastosowane plastiki są w większości tandetne i podatne na zarysowania. Utrzymanie czystości w kabinie ułatwia często spotykana skórzana tapicerka. Deska rozdzielcza przyciąga wzrok i mimo przeładowania przyciskami jest prosta w obsłudze. W kwestii przestronności Malibu oferuje poziom Opla Insigni, z którym dzieli szereg podzespołów. Z tyłu miejsca jest wyraźnie mniej niż w Latitude. Na liście wyposażenia znajdziemy chociażby dwustrefową klimatyzację, rozbudowane multimedia, podgrzewane fotele, szyberdach, systemy wsparcia kierowcy i przyzwoite nagłośnienie oparte na dziewięciu głośnikach. Spory jest za to bagażnik, który zmieści 545 litrów.
Czterocylindrowy silnik benzynowy 2.4 generuje skromne 167 KM. Mimo dużej pojemności, zapewnia ledwo wystarczające osiągi – 10,1 s do 100 km/h z 6-stopniowym automatem. Co gorsza, w mieście potrafi spalić nawet 15 litrów na 100 km. Jego największą zaletą jest jednak prostota ograniczająca koszty bieżącej obsługi oraz możliwość montażu instalacji gazowej. Koszt rutynowej wymiany rozrządu to około 700 złotych.
Na rynku wtórnym dużo łatwiej znaleźć znany chociażby z modeli Opla silnik diesla 2.0 CDTI o mocy 160 KM. Bezpośredni wtrysk paliwa, obecność filtra cząstek stałych i turbosprężarki ze zmienną geometrią łopat, czynią zeń typowego przedstawiciela klasy. Koszt wymiany rozrządu to około 900 złotych, zaś regeneracja turbiny pochłonie 1500 złotych. Iście europejski diesel to najrozsądniejsze rozwiązanie, w udany sposób łączące elastyczność i zużycie paliwa. Niestety, wysokoprężny motor został przeciętnie wyciszony.
Z uwagi na mizerną popularność, oba auta mają śladową obecność na największych portalach ogłoszeniowych w Polsce. Renault znaleźliśmy zaledwie kilkanaście ogłoszeń. Rynek niemal w maksymalnym stopniu zdominowały wersje wysokoprężne, za które zapłacimy od 20 do 32 tysięcy złotych. Co ciekawe, trafiają się egzemplarze pochodzące od pierwszych właścicieli.
Równie marnie przedstawia się podaż Malibu. Z uwagi na niemieckie konotacje, ceny amerykańskiego krążownika szos są nieco wyższe i zawierają się w przedziale 28-40 tysięcy złotych. Pojawiają się na rynku odmiany benzynowe, ale trzon oferty stanowią niezłej klasy, niemieckie diesle produkowane w Kaiserslautern.
Największą bolączką Chevroleta Malibu i Renault Latitude są ogromne problemy przy odsprzedaży. Znalezienie nowego właściciela będzie naszym największym wyzwaniem, ale i dobrą kartą przetargową przy próbie kupienia pożądanego egzemplarza. Z uwagi na technologiczne podobieństwo z bardziej popularnymi modelami, wszelkie części zamienne i eksploatacyjne bez większych trudności dostaniemy od ręki. Gorzej z elementami poszycia karoserii. Biorąc pod uwagę różnice w konstrukcji obu modeli, francuskie auto przekonuje większym komfortem i bardziej przestronnym przedziałem pasażerskim. Malibu jest cięższe i blisko mu właściwościami jezdnymi do bliźniaczej Insigni. Tym samym, cechuje się lepszą precyzją w zakrętach i dobijaniem zawieszenia na poprzecznych nierównościach.