Hyundai i10 jest uroczą pchełką. Ładne, filigranowe nadwozie prezentuje się bardzo sympatycznie. Miejski samochodzik ma jednak w sobie dużo zadziorności. Zwłaszcza przód prezentuje się bardzo dziarsko. Co więcej, w wersji N-Line zyskuje dodatkowego pazura. W porównaniu do standardowej wersji, przedni zderzak jest nieco bardziej wyrazisty, a grill zdobią charakterystyczne lampy. Dodatkowe trzy czerwone kafelki oraz dolna listewka wyglądają niczym bojowe blizny. Także podwójna końcówka wydechu zdradza sportowe aspiracje. Z jednej strony zabawne, miejskie autko, a z drugiej zadziorny hot hatch. Więcej podobnych testów znajdziesz na stronie Gazeta.pl
Wnętrze Hyundaia i10 N-Line jest, jak przystało na budżetowe miejskie autko, do bólu plastikowe. Zwłaszcza boczki drzwiowe, na których nie znajdziemy nawet centymetra materiałowej wykładziny, sprawiają wrażenie tanich i tandetnych. Deska rozdzielcza jest również wykonana w całości z twardego plastiku. Na pochwałę jednak zasługują fotele, które, mimo iż na pierwszy rzut oka nie wydają się szczególnie miękkie i komfortowe, są zaskakująco wygodne. Co prawda nie oferują wybitnego trzymania bocznego, jednak nie jest żadna wada.
Mimo tego, że fotele mają ograniczoną regulację, a kolumnę kierownicy możemy ustawić tylko w pionie, pozycja za kółkiem jest całkiem niezła. Co do ustawienia drążka skrzyni - jest wręcz idealnie ergonomiczne i wręcz zachęca do częstego sięgania po dźwignię. Dużym atutem jest także ilość przestrzeni w środku. Zwłaszcza na tylnej kanapie, gdzie w większości aut z segmentu A jest ono ograniczone, miejsca jest pod dostatkiem, tak nad głową, jak i na kolana. Kolejne zaskoczenie — nie ucierpiał na tym bagażnik. 252 litry pojemności to jak na tak małe autko całkiem niezły wynik. Co więcej, po złożeniu kanapy mamy do dyspozycji 1050 litrów.
Pod względem wyposażenie i multimediów i10 ma wszystko, czego przeciętny kierowca potrzebuje i oczekuje. 8-calowy wyświetlacz multimediów współpracuje z Android Auto i Apple Car Play. Działa płynnie, ikony aplikacji są duże i czytelne, a najważniejsze funkcje mogą być aktywowane poprzez naciśnięcie przecisków przy samym ekranie, a także przy lewarku. Mamy także klasyczny panel klimatyzacji, dwa wejścia USB-A oraz indukcyjną ładowarkę.
Detalami, które zdradzają nieco bardziej sportowy charakter autka, są na pewno czerwone obramowania przy otworach nawiewu, kontrastowe przeszycia na tapicerce, charakterystyczna gałka lewarka skrzyni, a także świetnie leżąca w dłoniach kierownica, na której nie mogło zabraknąć emblemaciku N-Line. Warto wspomnieć także o tradycyjnych zegarach, które w sumie już prawie nie występują we współczesnych autach. Dodatkowym smaczkiem jest ich tło o wzorze szachownicy. Niestety, po liftingu klasyczne zegary zostały zastąpione wyświetlaczem.
Testowany egzemplarz najmniejszego modelu Hyundaia został uzbrojony w trzycylindrowy, turbodoładowany silnik o pojemności jednego litra, który rozwija dokładnie 100 KM (dostępny tylko w wersji N-Line). Oczywiście taki wynik trudno nazwać powalającym. Jednak to, co oferuje jednostka, jest zaskakujące. Maksymalny moment obrotowy wynoszący 172 Nm dostępny jest już przy 1500 obr./min, przez co wydaje się, że auto przyśpiesza szybciej niż w rzeczywistości i dysponuje o wiele wyższą mocą. Sprint do setki zajmuje 10,5 sek, jednak da się odnieść wrażenie, że dzieje się to zdecydowanie szybciej.
Przy operowaniu pięciobiegowym manualem od razu można poczuć sportowego ducha, jaki drzemie w i10 N-Line. Każde przełożenie daje niesamowitą frajdę (sama praca lewarka jest wspaniała), a dźwięk wydawany przez ryczącego trzycylindrowa jest niczym manifest zbuntowanego nastolatka. Tak jakby autko chciało pokazać, że jest w stanie zrobić o wiele więcej, niż świadczyłyby o tym dane. I świetnie mu się to udaje.
Co więcej, niewielkie rozmiary (366,5 mm długość, 150 cm wysokości i 166 cm szerokości) i przyjemnie zestrojony układ kierowniczy sprawiają, że kierowca czuje się, jakby prowadził gokart. A wszystko to odbywa się w całkiem komfortowych warunkach. Autko jest stabilne i wystarczająco sprężyste, by poradzić sobie tak z szybkim pokonywaniem zakrętów, jak i wyłapywaniem wszelkich nierówności. Nie wspominam nawet o manewrowaniu i parkowaniu — wjedziemy wszędzie i to w każdym scenariuszu. A propos, autko zostało wyposażone w kamerę cofania, która dla wielu mniej doświadczonych kierowców będzie wręcz zbawienna.
Oczywistym jest fakt, że i10 to auto stworzone do przemierzania miejskiej dżungli. Świadczą o tym nie tylko wymiary. Gdy wyjedziemy na autostradę, a nawet drogę ekspresową, we wnętrzu zrobi się dość głośno. Wszystkiemu winna jest kiepska izolacja akustyczna, a także niewytłumione nadkola.
Dużym atutem jest samo spalanie. Jakbyśmy się nie starali, turbodoładowana jednostka nie będzie szczególnie łakoma na paliwo. Średnie spalanie wynosi według producenta ok. 5,4 litra na 100 km, co jest jak najbardziej osiągalne. W trasie z łatwością zejdziemy poniżej 4,5 litra. Niestety, podczas jazdy w mieście może się zdarzyć, że spalimy nieco więcej niż 7 litrów!
Muszę przyznać, że usportowiony Hyundai i10 bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się, że to niepozorne autko będzie tak zabawne i urocze. Praca skrzyni, elastyczność napędu i ogólne wrażenia z jazdy dają wiele frajdy i sprawiają, że każda przejażdżka staje się satysfakcjonująca. Niestety, od jego zakupu nieco odstręcza cena. Z silnikiem 1.0 T-GDI (dostępnym tylko w wersji N-line) i10 zostało wycenione na 86 900 zł. Samochód do testu udostępnił Hyundai Motor Poland. Firma nie miała wglądu i wpływu na treść publikacji.