Abarth 595 bazuje na Fiacie 500, ale zdecydowanie różni się od niego charakterem. Wersja Monster Energy Yamaha jest jeszcze bardziej wyjątkowa. To limitowana odmiana inspirowana motocyklami serii Moto GP - powstało tylko 2 tys. egzemplarzy, czego dowodem jest plakietka we wnętrzu. Swoją drogą przy limitowanych wersjach zawsze smuci mnie fakt, że plakietka mówi "jeden z dwóch tysięcy". Wolałabym wiedzieć, że to np. siedemdziesiąty czwarty z dwóch tysięcy. Ten jeden konkretny. O wersję z numerem jeden ludzie by się ustawiali w kolejkach. Ale wracając...
Abarth 595 to maleńkie auto. Potwierdza to fakt, że umyjecie go na" bezdotyku" za jakieś 3 złote (piątaka z woskowaniem). Samochód ma 3,66 metra długości i 1,63 metra szerokości. Przy tych gabarytach można zmieścić się w każde miejsce parkingowe, a średnica zawracania wynosząca 9,3 metra pozwoli wjechać i wyjechać zewsząd na raz.
Ale nie będę ściemniać - nie przepadam za Fiatem 500. Jest zbyt cukierkowy, siedzi się w nim jak na stołku i mimo że wygląda jak mały Luigi, to jakoś nie umiem się do niego przekonać. Jednak Abarth skrzyżowany z Yamahą (nawet jeśli tylko wizualnie) przyciągnął moją uwagę. Dwukolorowe nadwozie (przez Włochów ładnie określane jako bicolore) to odzwierciedlenie designu motocykla Yamaha YZR-M1 z serii Moto GP. Dolna część to Niebieski Podio, natomiast dach i pokrywę silnika pomalowano na Czarny Scorpione. Na to wjechały naklejki Yamahy i Monstera, które choć pozwalają wyróżnić się na drodze, wyglądają jak by ktoś sam je sobie dokleił we własnym garażu.
Abarth 595 w teorii to nadal wspomniany Luigi. Ale agresywne barwy, czarne matowe felgi, naklejki i cztery końcówki wydechów sprawiają, że nie jest pociesznym pastelowym Luigim, ale Luigim który właśnie wyszedł z siłowni. Nawet jeśli zakąsił trening cornetto. No i miał za... szybko jeździć, więc daliśmy sobie szansę.
Z reguły przełącznik z napisem "sport" niewiele zmienia. Jakoś tam wpływa na charakterystykę samochodu, ale bez przesady. Tutaj dzieje się magia. Wciśnięcie go jest jak smagnięcie Abartha batem po tylnym zderzaku. Aktywny wydech Record Monza (montowany specjalnie w tej wersji) staje się głośniejszy, a czterocylindrowy silnik o pojemności 1,4 litra wreszcie ma czym oddychać.
Układ kierowniczy mocno się usztywnia stawiając zdecydowany opór, a gaz zaczyna pracować zupełnie inaczej. Jeżeli w trybie normalnym trzymacie gaz w jednej pozycji i przełączycie w tryb sportowy, Abarth momentalnie wyrwie do przodu. Pedał przyspieszania staje się niesamowicie czuły, układ kierowniczy stawia opór, a zza pleców słyszycie warkot układu wydechowego. Jego dźwięk słychać nawet spod podłogi, szczególnie jeśli przetrzymamy Abartha na wyższych obrotach. A czterocylindrowy silnik chętnie wkręca się na obroty, dając wykrzesać z siebie pełne 165 KM. W połączeniu z tylnym zawieszeniem Koni (też przewidzianym dla tej wersji) mamy naprawdę szybką zabawkę dającą mnóstwo frajdy z jazdy. Czasem przytrafia się lekka podsterowność, ale auto jest tak małe i łatwe do wyczucia, że bez problemu można sobie z tym poradzić.
Manualna skrzynia biegów mimo że ma dość długi skok, jest łatwa do wyczucia. Przełożenia są dobrze dobrane do silnika i charakterystyki samochodu. Jedynie podczas jazdy z większymi prędkościami brakuje szóstego biegu. Ale nie oszukujmy się - Abarth to nie jest auto w trasę.
Wnętrze Abartha 595 jest bardzo proste. Pod ekranem centrum medialnego mamy dosłownie trzy przyciski na krzyż - tryb sport, światła awaryjne i światła przeciwmgłowe, a na dole łopatologiczny panel sterowania klimatyzacją. Przyciski są tak duże, że trafimy mnie nawet z zamkniętymi oczami. Przyzwyczajenia wymaga otwieranie szyb z konsoli środkowej, ale wystarczy że raz będziecie szukać przycisku od okien na drzwiach i nauczycie się, że nie tędy droga.
Zegary są bardzo proste. Mamy jeden centralny okrągły ekran z elektronicznym prędkościomierzem, a po bokach wskaźniki obrotów, temperatury czy stanu paliwa. Po przełączeniu w tryb "sport" zostaje tylko temperatura silnika i zawartość baku, a centralny wyświetlacz przyjmuje funkcje obrotomierza. Dodatkowo po lewej stronie mamy wskaźnik doładowania silnika, na którym można czarno na białym obserwować pracę turbosprężarki.
Jakość wykonania "pięćsetki" może nie jest marzeniem estetów i nie znajdziemy tu miłych materiałów, ale na spasowanie nie ma co narzekać. W kabinie dominuje twardy plastik i panel na desce rozdzielczej wykonany z tworzywa, które przypomina piano black. Poza tym wszystko co jest potrzebne, jest na miejscu. To dowód na to, że proste rozwiązania są najlepsze. I nie zawsze warto kombinować z dotykowymi wyświetlaczami, panelami czy sterowaniem gestami, skoro można dać sprawdzone pokrętło.
Ciekawostką są sportowe fotele z logo Yamahy i Monstera, które za sprawą zintegrowanych zagłówków miały sprawiać wrażenie sportowych. Wyglądają świetnie, ale trzymanie boczne nie jest ich najmocniejszą stroną. Choć i tak trzeba pochwalić Abartha, bo pozycja za kierownicą jest dużo lepsza niż w zwykłej pięćsetce. Ale nadal zajęcie wygodnej pozycji utrudnia fakt, że kolumna kierownicy jest regulowana tylko w płaszczyźnie góra-dół.
Nie ma co oczekiwać od pięćsetki kabiny, która pomieści pięcioosobową rodzinę. Tylna kanapa jest raczej teoretyczna - świetnie sprawdza się jako miejsce na torbę, laptopa czy małe zakupy. Na upartego zmieści się tam dorosły człowiek, o ile nie ma więcej niż 1,80 m wzrostu. Bagażnik pomieści185 l, ale można tam włożyć walizkę kabinową czy nawet większe zakupy. W razie potrzeby złożyć oparcie kanapy i mieć dostęp do 625 l.
Zwykły Abarth 595 kosztuje 83 tys. zł. Wersja Monster Energy Yamaha to wydatek 103 tys. zł. O ile układ wydechowy Record Monza z aktywnym zaworem i tylne zawieszenie Koni sprawdzają się świetnie, nie wiem czy są warte aż 20 tysięcy złotych. Może się okazać, że taniej wyjdzie kupić podstawową wersję 595 i po swojemu ją stuningować. Bo muszę przyznać, że to włoskie spojrzenie na zabawkę do jazdy (bo nie oszukujmy się, że to jest praktyczny samochód) przekonało mnie do "pięćsetki". Ale tylko jeśli nazywa się Abarth.