Hołowczyc | Zmieniam barwy i... pilota

Plotki stały się faktem. W Baja Poland Krzysztof Hołowczyc startuje w barwach Monster Energy X-raid Team. Na prawym fotelu ma nowego pilota, a w głowie już Rajd Polski i oczywiście Dakar 2013

Najszybszy Polak na trasie morderczych zawodów o swych przeżyciach pisze w "Piekle Dakaru". Nam opowiada o kulisach powstania książki i o swoich najbliższych planach. Zdradza, że cieniu sukcesu wielkiego zawodnika spokojnie stoi żona Danuta.

Przed panem Baja Poland w nowej odsłonie. -Jestem niezmiernie zadowolony, że Baja Poland stała się rundą Pucharu Świata FIA w rajdach cross-country. Czuję się dumny, że Polska dołącza do innych krajów europejskich, wyznaczając mapę najważniejszych imprez w sportach motorowych. Na pewno jest to wielka szansa na to, aby rajdy przełajowe stały się bardziej popularne w naszym kraju. Zrobię wszystko, aby pokazać, że w Polsce jest motorsport na najwyższym poziomie.

Ale ja mam na myśli X-raid i zmianę na prawym fotelu. Czy to była konieczność? -Właściwie tak. Miejsce Jean Marca Fortina zajął Portugalczyk Filipe Palmeiro. Ta decyzja była w pewnym sensie koniecznością już od dawna. Jean Marc jest bardzo blisko Toyoty, a ja zdecydowanie w Mini. Już ostatni Dakar był dla nas trudny, bo mój pilot nie mógł się zbliżać do mechaników, żebyśmy czasem nie zostali posądzeni o jakieś niedozwolone przepływy informacji. No taki jest świat motorsportu, w którym są też konflikty interesów. Ale jestem dobrej myśli, Filipe to doświadczony pilot w rajdach terenowych. Od 2005 roku stratuje w Rajdzie Dakar. Przed nami Baja, a potem zawody w Maroku.

Mam nadzieję, że Rajd Polski także w planie? -Obowiązkowo, ale z Łukaszem Kurzeją. Wystartujemy w Subaru Imprezie R4 z najlepszej rajdowej stajni, czyli z Tommi Makinen Racing. Tam powstało zupełnie nowe auto i już wiemy, że jest przygotowane rewelacyjnie. To stosunkowo lekki i jednocześnie mocny samochód. Rajd Polski to dla mnie wyjątkowa impreza z wielu względów. Oczywiście mam wielki sentyment do mazurskich szutrów.

Dlaczego powstała książka "Piekło Dakaru"? Przecież jej publikacja nie jest związana, ani z jubileuszem, ani z żadnym spektakularnym triumfem w Dakarze? -Ta książka powstała, ponieważ czułem, że emocji związanych z Rajdem Dakar, jakie we mnie się kumulują, jest już tak dużo, że muszę je z siebie wyrzuć. Chciałem opowiedzieć wszystko na spokojnie i dokładnie, spisać przeżycia, doświadczenia, myśli. Wiedziałem, że sam nie jestem pisarzem i nie dam rady tego zrobić. Dlatego o pomoc poprosiłem Julka Obrockiego, mojego serdecznego przyjaciela, który przejechał Dakar i który od razu zrozumiał o co mi chodzi.

Julian Obrocki jest w pewnym sensie klamrą spinającą pana książkę z pana rozważaniami o starcie w Dakarze. -To fakt. Jerzy Mazur i Julian Obrocki jako pierwsi Polacy, w 1988 roku, dotarli do mety Rajdu Dakar. Była to wielka mordercza wyprawa Starem, która w pewnym sensie przetarła szlaki innym. Ich doświadczenia stały się niezwykle cenne dla nas zawodników, myślących o udziale w tym najtrudniejszym rajdzie świata. Dlatego też Julo, jako zawodnik, dziennikarz i wielki pasjonat sportów samochodowych był jedyną osobą w naszym kraju, która mogła napisać tę książkę - spisując moje wspomnienia, refleksje i bazując na faktach związanych z tym rajdem. Uważam, że zrobił to tak świetnie, że czasem aż boję się zaglądać do tej książki, bo natychmiast powracają te momenty, które były dla mnie prawdziwym piekłem.

Dziś, gdy opowiada pan o najtrudniejszym rajdzie świata, robi pan to tak, jakby pana udział w nim był sprawą oczywistą. A gdy Jerzy Mazur, przed laty, namawiał pana do startu, mówił pan, że to odległe, jak lot na księżyc. -Jeszcze niedawno, a właściwie teraz to mniej więcej jakieś dziesięć lat temu, myślałem że Rajd Dakar to impreza dla bogatych starszych panów, a takim się nie czułem i zaznaczam, że nadal nie czuję (uśmiech). Sadziłem, że ta jazda po pustyni to takie wolne, rekreacyjne zwiedzanie - tu górka, tam widoczek. Myślałem jak typowy zawodnik ścigający się w rajdach płaskich, gdzie na raczej krótkich odcinkach dosłownie walczy się z czasem. Po nocach spędzonych na rozmowach z Jurkiem i jego opowieściach oraz argumentacji, zacząłem zmieniać swoje nastawienie. Pomyślałem, że może warto pojechać, tak po prostu, aby sprawdzić siebie. Zrobiłem to i teraz wiem, że Dakar jest jak choroba, jak narkotyk - uzależnia od pierwszego razu i nie można się z niego wyleczyć.

Może jednak jest lekarstwo - w postaci zwycięstwa? -Obawiam się, że nie! Upragnione zwycięstwo to z pewnością ogromna, nieopisana wręcz radość i nie kryję, że mam na nie wielki apetyt. Ale te praktycznie 8 lat doświadczeń nauczyło mnie obserwacji i słuchania innych. Zatem patrząc, na tych którzy wielokrotnie zwyciężali w tej morderczej walce, jak np. Stephane Peterhansel czy Ari Vatanen, sądzę, że ze mną byłoby podobnie. Też chciałbym udowadniać, że jestem niepokonany.

Ale czy przez to ciągłe udowadnianie i sprawdzanie siebie nie robi pan, tak niechcący, "piekła" żonie, rodzinie? -Pewnie trochę tak, ale robię co mogę, żeby zaoszczędzić moim dziewczynom stresu. Moja żona bardzo mnie wspiera i świetnie mnie rozumie, co wielokrotnie udowodniła. Jest moim najlepszym psychologiem. Sama też ma naturę sportowca, grała w koszykówkę w reprezentacji Polski, dlatego chyba jej łatwiej. Gdy mam wypadek na pustyni, gdy coś idzie nie tak, natychmiast wyciągam telefon satelitarny i dzwonię do żony. Ona od razu wie, co się ze mną dzieje, wszystko czuje tak jak ja, jakby dosłownie była tuż obok. Tak jest od samego początku. Od czasów, gdy na trzydziestometrowym mieszkaniu piłowałem elementy do silnika z "wueski". Tak było, gdy wysprzedawałem z domu wszystko, co się dało, żeby było na rajdy. Tak jest też teraz, kiedy nie musimy się martwic o finanse.

Dziękuję za rozmowę.

ZOBACZ TAKŻE:

Hołek kończy z Orlenem

Hołek gwiazdą teledysku - zobacz klip

Rajd Dakar 2012 | Hołowczyc dziesiąty!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.