Jeep Wrangler Unlimited 2.8 CRD Sport skąpany w błocie

Jestem Mieszczuchem. Większość czasu spędzam w mieście, bliższe kontakty z naturą mnie nie interesują, a wszelki on-road cenię bardziej niż jakikolwiek off-road. I chyba dlatego naczelny wysłał mnie na rajd terenowy Jeep Jamboree 2007 w Bieszczady

Autotraper zapewnił uczestnikom dwa Wranglery Unlimited. To auto legenda, które zaczynało jako pojazd armii amerykańskiej, które nie poddaje się SUV-omanii i które jest terenówką nie do zatrzymania. Minus jest taki, że na zwykłej drodze Wrangler czuje się źle. Małe szybki ograniczają widoczność, podczas pokonywania zakrętów choćby z minimalną prędkością nadwozie niemiłosiernie się przechyla, klekot diesla jest tak głośny jak w "beczce" Mercedesa, a szum powietrza zagłusza absolutnie wszystko. Po co więc zamontowali tu radio? Naprawdę, jazda takim autem bez znieczulenia jest na swój sposób fajna, ale co najwyżej przez kwadrans. Jak zapewne się domyślacie, nie polubiłem Wranglera. Potrzebuję komfortu, jak największej liczby gadżetów ułatwiających życie i możliwie jak najcichszego silnika. I lubię słuchać radia w czasie jazdy.

Kiedy już zjechaliśmy z utwardzonej drogi, wszystko wskazywało na to, że dam radę. Wrangler bez problemów sunął po podmokłej łące i nie przejmował się sporymi dziurami. Trzęsło niemiłosiernie i po chwili auto było całe w błocie, ale w sumie nie wymagało to ode mnie zbyt dużego zaangażowania i nie różniło się od jazdy po zwykłych drogach. A może cała ta terenowa jazda nie jest taka zła? Tylko się odprężyłem i zaraz dostałem w kość. Najpierw nie udało mi się przejechać przez niewielki strumień, który z żadnej strony nie wyglądał groźnie. Kilka kamieni i leniwie płynąca woda. Niestety, po drugiej stronie było za stromo i za ślisko, a opony zbyt mało terenowe. No dobra, częściowo była to też moja wina -wrzuciłem zły bieg i auto nie miało wystarczająco dużo siły. Wyciągarka i drugi Wrangler załatwiły sprawę.

Potem zaproponowano nam przejazd przez rzekę. Gdyby to ode mnie zależało, to bym się na to nie zgodził. No bo jak to - samochodem przez rzekę?! OK, głębokość brodzenia Wranglera to pół metra (przyzwoicie), więc nie byłoby z tym większego problemu, ale kilka metrów dalej był przecież porządnie wyglądający most Na początku wartki nurt Sanu wydawał się przeszkodą nie do pokonania, ale w miarę posuwania się żółwim tempem (około 5 km/godz.) po kamienistym dnie uwierzyłem, że dojadę suchy na drugi brzeg. Jeśli ktoś zamierza kupić sobie ten model Jeepa po to, by nie korzystać z mostów, to zapewniam, że auto jest szczelne jak wędkarskie kalosze (wodery).

Potem przeprawialiśmy się ("przejeżdżaliśmy" to złe słowo) przez niewyobrażalne błoto (Jeepy nie tylko się do niego przyklejały, ale też powolutku w nie zapadały), zjeżdżaliśmy z niemalże pionowych wzniesień i wspinaliśmy się na szczyty drogami pod takim kątem, że przez przednią szybę było widać tylko niebo. Takich rzeczy w mieście nie uświadczysz. Były też momenty grozy. Kiedy mimo kilkunastu prób jeden z Wranglerów nie mógł wyjechać z błotnistej mazi, to powoli traciłem nadzieję, że napiszę ten tekst. Innym razem mój samochód zaczął się bokiem zsuwać ze zbocza, co przy odrobinie nieszczęścia skończyłoby się dachowaniem kilkanaście metrów w dół. Nie zdziwiłbym się, gdyby w czasie przejazdu przez jedną z tych wielkich dziur odpadło całe zawieszenie. Spodziewałem się też zalania silnika, utopienia się w bagnie i zderzenia z drzewem. Ale nic takiego się nie stało. Jeżdżąc w terenie, trzeba zmienić sposób myślenia. Czasami wydaje się, że najlepiej będzie delikatnie dawkować gaz, a kiedy indziej jedyną słuszną opcją jest wciskać go do dechy. Często jest tak, że rozum podpowiada coś, co zgodnie z techniką jazdy terenowej jest zupełnie bezużyteczne. Utkwił mi też w pamięci jeden dźwięk. Jadąc między drzewami, trudno uniknąć kontaktu z gałęziami. I nie chodzi tu o cienkie i delikatne gałązki, lecz o grube i mocne konary. Kiedy narusza się przestrzeń lasu, wówczas te gałęzie przypominają rozsierdzonych ludzi, podczas gdy ty jesteś w aucie jak znienawidzony tyran przejeżdżający przez miasto. Niby wszystko gra, bo przecież jesteś w nowoczesnym samochodzie, ale i tak czujesz się jak wróg, który zaraz zapłaci za to, że wjechał tam, gdzie nie powinien. Podświadomie zamykasz oczy i kulisz się w sobie, ale to i tak nic nie daje. To i tak cię dopadnie. Atmosfera jak z horrorów Stephena Kinga.

Bawiłem się doskonale, ale po tej walce z błotem, rzeką i naturą nie zmieniam zdania - asfalt jest lepszy niż błoto, auto osobowe przewyższa terenowe, a mieszkanie wmieście ma same zalety. Chociaż oblepiony dwucentymetrową warstwą błota Wrangler z porysowanym nadwoziem, "siniakami" po walce z naturą i patrzący tymi swoimi okrągłymi reflektorami wydał się prawdziwym przyjacielem. Owszem, zmusił mnie do taplania się w brunatnej brei, ekstremalnie wytrząsł i nie pozwolił słuchać radia, ale z drugiej strony nie zawiódł, nie pozwolił, aby stała mi się krzywda, i zapewnił mnóstwo zdrowych emocji. I jak go nie lubić?!

Więcej o: