Polskie drogi stają się coraz bezpieczniejsze. Takie wnioski można wyciągnąć z rokrocznych podsumowań statystyk wypadków prowadzonych przez policję oraz porównania z innymi krajami w Europie. Polska zaczęła się świecić na mapie wypadków na zielono. Ten trend się zbiegł ze zmianami przepisów ruchu drogowego, zaostrzeniem kar i rosnącą liczbą pomiarów prędkości. To znaczy, że strategia BRD działa. W takim razie, dlaczego się nie cieszę?
Przede wszystkim to, co każdego dnia widzę na polskich drogach, nie napawa optymizmem. Wszelkie zmiany na rzecz bezpieczeństwa spotykają się z silnym oporem społecznym. Dla wielu kierowców nie ma znaczenia, że dzięki tym zmianom na drogach zginie mniej osób. Ważniejsze dla nich jest to, że przepisy ograniczają ich wolność i prawo do przemieszczania się w taki sposób, w jaki się przyzwyczaili i wciąż mają ochotę. Trudno mówić o prawdziwej poprawie BRD bez zmiany sposobu myślenia.
25 lipca obchodzimy Dzień Bezpiecznego Kierowcy. Policja przypomina, że to również dzień patrona kierowców - św. Krzysztofa. Nie bardzo lubię mieszanie przepisów i polityki z religią. Rozumiem, że w tym przypadku chodzi tylko o miły katolicki zwyczaj, który stał się rytuałem społecznym. Problem w tym, że dodatkowo jest symbolem tego, w jaki sposób myślimy o bezpieczeństwie na drogach. Nie widzimy w nim własnej sprawczości.
Mam wrażenie, że wiele osób wiesza medalik na lusterku, bo "nie zaszkodzi". Robiąc to mają nadzieję, że dzięki temu dojadą cało do domu. Nie spotka ich na drodze żadne nieszczęście, nie będą mieli pecha. Święty Krzysztof jest dla takich osób symbolem losu. Tylko że przeważająca większość wypadków dzieje się z naszej winy. Najczęściej zdarzają się w efekcie nałożenia się kilku ludzkich błędów w tym samym czasie. Pora wziąć za nie odpowiedzialność. Oczywiście BRD to skomplikowany schemat, w którym dużą rolę pełni państwo. To politycy powinni zadbać o infrastrukturę, prewencję i edukację. Tylko że to wszystko są długotrwałe i kosztowne działania. Poza tym u nas ich realizacja jest odległa do ideału. Na polskich drogach zrobiłoby się bezpieczniej dużo szybciej, gdybyśmy zamiast liczyć na polityków, sami zadbali na co dzień o kulturę i bezpieczeństwo jazdy.
Zamiast polegać na św. Krzysztofie albo szczęściu (wersja dla niewierzących), lepiej byłoby mu samodzielnie pomóc. Każdy może zainwestować w swój rozwój. Uczymy się nowych języków albo gotować, ale większość tego nie robi w przypadku umiejętności jazdy. A przecież to kwestia życia i śmierci, bo powodujemy zagrożenie. Nie ma w tym żadnej przesady. Skoro w szkołach nie ma prawdziwej edukacji w tym kierunku, kursy na prawo jazdy są organizowane źle, a kadra instruktorów bardzo zróżnicowana, warto byłoby samodzielnie zadbać o poprawę własnej wiedzy i umiejętności. Jeśli Ministerstwo Infrastruktury myśli, że wystarczy opublikować nic nieznaczącą grafikę, weźmy sprawy we własne ręce.
Dlaczego prawie nikt nie uczestniczy w kursach doszkalających i uświadamiających ryzyko, z jakim się wiąże niski poziom umiejętności i świadomości na temat tego, co dzieje się w czasie jazdy? Przecież one nie są takie drogie, a szkoły doskonalenia techniki jazdy czekają na klientów z otwartymi drzwiami. Większość osób uważa to za stratę czasu i pieniędzy. Ludzie wciąż mówią, że "samochód wpadł w poślizg", bo nie wiedzą, że świadomie lub nie, ale zawsze sami go wywołują. Takie szkolenia powinny być obowiązkowe. Nie są, ale nikt nie broni wzięcia w nich udziału.
To oczywiście wymaga pewnego wysiłku, ale są też inne, bardzo proste czynności, które poprawią nasze bezpieczeństwo. Wystarczy wrócić z imprezy taksówką, odłożyć telefon na półkę w czasie jazdy, jechać wolniej, bardziej rozsądnie, próbować przewidzieć sytuację na drodze. W pierwszych latach ostrożnie zbierać bezcenne doświadczenie. Dzięki niemu jesteśmy w stanie uniknąć większości niebezpiecznych sytuacji. Myślimy, że po wydaniu prawa jazdy jesteśmy gotowi do poruszania się po publicznych drogach. To nieprawda, po prostu mamy dokument, który na to pozwala. W pierwszych latach nie umiemy i nie wiemy prawie nic.
Ważna jest też kwestia impulsywnych zachowań w trakcie jazdy. Z jakiego powodu jeździmy tak agresywnie? Po co trąbimy, żeby kogoś skarcić, jeśli nie ma to żadnego wpływu na bezpieczeństwo? Sami też popełniamy błędy. Dlaczego tyle osób zachowuje się niebezpiecznie za kierownicą pod wpływem emocji? Na czyjś niezawiniony błąd reagujemy wściekłością i przez to potęgujemy zagrożenie, zamiast jemu zapobiec. Tak się rodzi drogowa wściekłość (ang. road rage). Dlaczego nie jesteśmy bardziej wyrozumiali i nie staramy się chronić słabszych: rowerzystów, pieszych, motocyklistów. Zamiast zastanawiać się, czy na pewno mają pierwszeństwo, po prostu bardziej uważajmy na nich. Z jakiego powodu w trakcie jazdy nie ułatwiamy sobie wzajemnie życia i tak bardzo brakuje nam empatii? Dlaczego robimy za kierownicą rzeczy, których potem musimy się wstydzić? Wszystkie te pytania warto sobie zadawać codziennie, zanim wsiądziemy za kierownicę, a nie tylko w Dzień Bezpiecznego Kierowcy. Pamiętajmy, że wypadki się nie zdarzają - to my je powodujemy.