Jak można zauważyć, gwałtowne wprowadzanie zmian w kwestii spalinowej motoryzacji powoli wychodzi Unii bokiem. Wprowadzanie oderwanych od rzeczywistości przepisów i bezrefleksyjne promowanie samochodów elektrycznych przynosi więcej szkód, niż pożytku. Oczywiście powody do zadowolenia mają Chiny, które biorą coraz to większe kęsy z europejskiego rynkowego tortu. Na szczęście ten stan rzeczy powoli się zmienia. Obywatele państw członkowskich nie chcą już dłużej bezczynnie czekać i domagają się zmian. Grono protestujących stale się powiększa. Jak przekazuje Interia, teraz dołączyli do niego przewoźnicy z włoskiego stowarzyszenia FAI (Federazione Autotrasportatori Italiani).
Włoskie stowarzyszenie przewoźników jasno dało do zrozumienia, że nie zgadza się z unijną polityką i wymuszaniem na branży przesiadki na pojazdy zeroemisyjne. Dla przypomnienia, w listopadzie zeszłego roku parlament europejski opowiedział się za przyjęciem przepisów dot. redukcji emisji CO2 dla średnich i ciężkich samochodów ciężarowych, w tym także "pojazdów zawodowych" (np. śmieciarek, wywrotek czy betoniarek) i autobusów. Cele miałyby wynosić 45 proc. w latach 2030-2034, 65 proc. w latach 2035-2039 i 90 proc. od 2040 roku. Co więcej, Rada Unii Europejskiej przystała na propozycję zmian. W głosowaniu 9 lutego za przyjęciem nowych przepisów zagłosowała większość krajów członkowskich. Jedynie Polska, Czechy, Słowacja, a także Włochy były przeciwko.
Rzecz jasna nowe przepisy oznaczają dla branży transportowej przymusową przesiadkę z diesli na elektryki oraz pojazdy wodorowe. Na ten moment jest to oczywiście z wielu względów nieosiągalne. Włoscy przewoźnicy nie mają złudzeń, że zmiany będą miały katastrofalny wpływ na całą branżę transportową. Ostrzegli, że jeżeli Unia nadal będzie forsowała przepisy i nie zrezygnuje z dotychczasowej polityki, kierowcy będą blokowali drogi na terenie całej wspólnoty.
Unijni politycy najwidoczniej nie zdają sobie sprawy z tego, jak nierealne są ich cele. Biorąc pod uwagę tylko sytuację na rynku samochodów osobowych (mały popyt na elektryki, niedostatecznie dobrze rozwinięta infrastruktura i sieć ładowarek itd.) Unia powinna dobrze zastanowić się nad alternatywnymi sposobami walki ze zmianą klimatu. Zwłaszcza że udział pojazdów ciężarowych w ogólnej emisji gazów cieplarnianych w szeroko pojętym transporcie wynosi ok. 27 proc. (transport drogowy odpowiadał za 71,7 proc. emisji gazów cieplarnianych z transportu w UE w 2019 r., w czym największy udział miały samochody. Warto zaznaczyć, że transport drogowy odpowiada za jedynie ok. jedną piątą ogólnej emisji w UE).
Co więcej, także Europejskie Stowarzyszenie Producentów Pojazdów (ACEA) zauważa, że spełnienie wyznaczonych przez polityków celów jest raczej niemożliwe. By osiągnąć pierwszy z wyznaczonych progów (redukcja emisji o 45. proc) po europejskich drogach musiałoby poruszać się 400 tys. zeroemisyjnych ciężarówek i autobusów. Dla lepszego zobrazowania problemu przytoczmy dane sprzedażowe z zeszłego roku. W przypadku ciężarówek udział elektryków w ogólnej sprzedaży wyniósł zaledwie 1,5 proc. (ok. 5,3 tys. z niemal 347 tys. wszystkich sprzedanych pojazdów). W przypadku autobusów elektryki stanowiły ok. 15,9 proc. sprzedaży (5166 szt.).
Oczywiście, taka zmiana musiałaby się również wiązać z rozwinięciem infrastruktury. W ocenie ACEA w Europie musiałoby powstać co najmniej 50 tys. nowych stacji ładowania, które wyposażone byłyby w odpowiednio wydajne ładowarki (mowa o urządzeniach o mocy nawet kilku megawatów). Nie mogłoby się również obyć bez nowych stacji tankowania wodoru, których liczbę oszacowano na min. 700.