Moja przygoda z wyścigiem 24h Le Mans, cz. 8. Steve McQueen miał rację

Tegoroczną, jubileuszową edycję wyścigu 24h Le Mans oglądałem w telewizji i triumf polskiego zespołu w klasie LMP2 przywołał liczne wspomnienia związane z tym wyjątkowym wydarzeniem sportowym. Spróbuję w miarę składnie o nich opowiedzieć.

Start wyścigu dla naszej klasy odbywa się wczesnym popołudniem, waham się między strachem paraliżującym i motywującym. Co chwilę ocieram pot z czoła, trochę nerwowo poprawiam kask, rękawice, znów palcem od rękawicy, już całkiem wilgotnym, ścieram pot ze szczeliny między krawędzią otworu balaklawy i kaskiem. Mam paniczny lęk, że kropla słonego potu spadnie na szkło okularów i wyjadę na tor, nic nie widząc.

Więcej ciekawych tekstów o historii samochodów i motorsportu znajdziesz na stronie Gazeta.pl

Steve McQueen słusznie powiedział, że wyścigi to życie. Reszta jest czekaniem

Jasna cholera, ruszajmy już. Miał rację McQueen, reszta jest czekaniem, ale właśnie teraz mam dość tej reszty. Gdy wóz przede mną nagle rusza ze strefy oczekiwania, prawie się spóźniam. Nie pamiętam dokładnie pierwszego "stintu", to dla mnie tylko seria obrazków, poszarpanych sekwencji video. Start, mocne samochody, które startowały z dalszych pozycji, szybko wysforowują się do przodu. Staram się jechać czysto i mieć oczy dookoła głowy. Zdarza mi się wyprzedzać. Przynosi ten manewr za każdym razem zastrzyk euforii, którą w sobie tłumię ze wszystkich sił, bo łatwo zrobić głupotę i zakończyć wyścig przed czasem.

Start idzie dobrze, z nikim się nie zderzam, myślę tylko o bezbłędnej jeździe. Tu trzeba być "in the groove", na myślenie o niewyłączonym żelazku czy procesie pokojowym na Bliskim Wschodzie jest czas w przerwach między biegami. Nauczyłem się już nie myśleć z rozpaczą o każdym samochodzie, który mnie wyprzedza. Większość to na szczęście wozy o silnikach znacznie potężniejszych od mojego. I na pewno jadą nimi bardziej utalentowani, doświadczeni zawodnicy. Staram się jechać swoim tempem, czysto i nie sprzedać tanio skóry.

Gdy kończę jazdę i staram się precyzyjnie trafić we właściwy boks, by Richard mógł sprawnie zasiąść na moim miejscu, jedynka nie chce wskoczyć. Zaciskam jednak mentalną pięść wokół paniki i opanowuję sytuację. Stoję przy pit wallu, by ochłonąć i w myślach odtwarzam sobie film o tym, jak bez drgnięcia prawej stopy przejeżdżam dwa szybkie niewidoczne łuki na dolocie do Indianapolis. Tak, jeśli nawet cała reszta mi nie wyjdzie, to właśnie to osiągnięcie, choć mizerne, zostanie mi w pamięci.

Le Mans Classic. Wyjazd z boksów
Le Mans Classic. Wyjazd z boksów fot. Błażej Żuławski

Jak spać w przerwach pomiędzy "stintami", kiedy adrenalina krąży jak szalona?

Powinienem położyć się spać, następny raz jadę o 5.43 rano. Jak spać? Gdzie? A jak nie obudzę się w hotelu, albo nie dojadę w jakiś sposób... nie, to bez sensu. Adrenalina wychodzi mi uszami. Zdrzemnę się chwilę w camperze zespołu i tyle. Szwendam się po padoku, wpadam do Driver's Club, żeby coś zjeść, ale głównie dla odwrócenia uwagi. Swojej. Pogadam trochę z mechanikami, którzy w śpiworach kładą się na nadmuchiwanych materacach na podłodze namiotu. Nasze obozowisko nieco cichnie, ale w tle słychać dudnienie silników, jazgot pneumatycznych kluczy i walenie młotami. Każdy, który myśli, że Le Mans Classic to niewinna zabawa starszych panów, powinien tu przyjechać i zobaczyć na własne oczy, że to prawdziwy wyścig długodystansowy ze wszystkimi konsekwencjami.

Kładę się w camperze, w ubraniu, za poduszkę służy mi torba z zapasową ognioodporną bielizną i zapasowym kombinezonem. Śpię w sumie może z godzinę, w strzępach, w kawałkach, pociętych niczym zdewastowana taśma filmowa odcinkach. Budzę się nieświeży i wstaję nieco za wcześnie, a gdy starszy mechanik zagląda do wozu, by mnie obudzić, staję przed nim kompletnie odziany, z kaskiem w ręku.

Pomagam przygotować auto i na start. Wprawdzie Richard już nie jedzie Jaguarem, bo silnik wyzionął ducha, ale Hugues Portenot, szef Renault Classic, zostawia mnie jako pierwszego kierowcę, bo przecież wpakowanie się do kabiny zajmuje mi tyle czasu, co Lindberghowi przelot z Nowego Jorku do Paryża. Dicky pojedzie jako pierwszy w ostatnim bloku jazd, bo przewidziano wtedy start typu Le Mans, czyli biegiem, a do tego on, młody i szczuplejszy, nadaje się lepiej.

Szaro. Zmniejszony kontrast, niczym w jakimś gigantycznym Photoshopie z włączoną opcją desaturacji. Kolory świateł wydają się inne, a ocena odległości staje się trudna. To moja najlepsza jazda, wszyscy są zmęczeni, a ja, całe życie śpiący po 4 godziny na dobę, czuję się rewelacyjnie i wyprzedzam najwięcej aut w swojej całej karierze wyścigowej. Z walecznym Anglikiem w Sunbeamie Tigerze walczę przez dwa okrążenia i wyprzedzam go w sumie czterokrotnie. Świadomość, że ma mocniejszy silnik, napawa mnie dumą. A co.

Le Mans Classic
Le Mans Classic fot. Bernard Canonne

Le Mans Classic. Przed zmierzchem wyprzedziłem najwięcej aut w karierze wyścigowej

Oddaję wóz Meadenowi i biegnę sprawdzić czasy. Tak. Tym razem nie byłem strasznie wolny, nie mam się czego wstydzić. Macherzy w Fordach GT40 i Cobrach nie tylko mają nuklearną moc, lecz także obłędnie dobrze jeżdżą. Trochę błąkam się po alei serwisowej i gadam z innymi kierowcami. Wynika z tych rozmów, że praktycznie wszyscy regularnie startują w zawodach samochodów historycznych. Nie muszę mieć kompleksów. Atmosfera przypomina tę z wyścigu 24h Le Mans sprzed kilkudziesięciu lat, tylko aparaty fotograficzne i wszechobecne komórki psują złudzenie. Tak, i w miejscu, gdzie filmowy Michael Delaney miał wypadek, mam za każdym razem deja vu.

Wpadam na chwilę do hotelu, godzina snu, prysznic i ognia z powrotem na tor. Nie potrafię uronić ani chwili z tego wyścigu, choć nie jedziemy pełnych 24 godzin, mija cała doba i chcę być zmęczony, skatowany jazdą i czekaniem. Chcę się tak czuć, jak bohater grany przez McQueena. Wymięty jak szmata, ale szczęśliwy. Dicky bezbłędnie startuje biegiem i rusza sprawnie na trasę. Czekam w napięciu na jego powrót i tym razem udaje mi się wsiąść szybciej do Alpine. Pierwszy raz idę mimowolnym bokiem tuż za głównymi trybunami, jest przerażająco ślisko. Drobny deszcz w różny sposób układa się na nawierzchni. Druga kontra tuż przed łukiem Dunlopa, postanawiam jednak nie ulec strachowi, na prostej dokręcam każdy bieg do końca, tylko nieco wcześniej hamuję, najtrudniej jest w Indianapolis i w Arnage, jeszcze bardziej ślisko, nie mogę przecież nawet zadrapać tego samochodu!

Zakręty Porsche jadę najprecyzyjniej w życiu, każdy nerw, napięty jak postronek, służy tylko do przekazywania danych stopom i dłoniom na kierownicy. Ostatnia szykana i lotna meta. Przejeżdżam obok sędziego, wymachującego flaga w biało-czarną kratę i dopiero wtedy czuję, jak emocje zacisnęły mi gardło. Dojechałem do mety w Le Mans... Skrzyżowanie euforii z ulgą i dumą, i oczywiście niedosyt wyniku. Jednak później okazuje się, że wraz z moim znacznie szybszym partnerem, jadąc słabiutkim autem, ukończyliśmy zawody na 38. miejscu spośród 76 sklasyfikowanych samochodów w naszej grupie! W Polsce i tak mało kto oprócz moich przyjaciół to doceni, ale nic to. Wiem, co zrobiłem, i ile mnie to kosztowało. Ale... chcę tu wrócić. Może się jeszcze kiedyś uda.

Le Mans Classic. Oczekiwanie na zmianę kierowcy
Le Mans Classic. Oczekiwanie na zmianę kierowcy fot. Błażej Żuławski
Le Mans Classic
Le Mans Classic fot. Bernard Canonne
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.