Tragiczny wypadek w Krakowie, który wydarzył się w trzeci weekend lipca, sprawił, że policja drogowa zintensyfikowała działania. Ich celem jest walka z nielegalnymi wyścigami. Tylko co z tego, skoro służby nie ma narzędzi, żeby to skutecznie robić? Kierowcy łamiący notorycznie przepisy od lat stoją ponad prawem. Dlaczego? Problem jest bardziej złożony, niż się z pozoru wydaje.
Więcej wiadomości na temat bezpieczeństwa ruchu drogowego przeczytasz na stronie Gazeta.pl
Reporterka programu Polsat News poinformowała, że w ostatni piątek (21 lipca) krakowska drogówka pod kryptonimem "nielegalne wyścigi" przeprowadziła zmasowaną akcję wymierzoną w piratów drogowych. Policjanci przeprowadzili kontrole pojazdów oraz ich kierowców. W związku z nimi posypały się mandaty (260) i zostały zatrzymane dowody rejestracyjne (19). Przy okazji funkcjonariusze zatrzymali dwóch mężczyzn zatrzymanych poszukiwanych przez policję w związku z wcześniej popełnionymi przestępstwami. I to tyle. Policja tylko uprzykrza życie uczestnikom nielegalnych miejskich wyścigów. Sprawdza stan techniczny pojazdów oraz uprawnienia ich kierowców, bo niewiele więcej może zrobić. Policjanci sami skarżą się, że nie mają odpowiednich narzędzi do walki z piratami, którzy z największych miast Polski robią areny swoich wyczynów. Za kierownicami stuningowanych aut uprzykrzają życie i narażają na niebezpieczeństwo mieszkańców.
Podobnie jest w całym kraju. Każde większe miasto ma w Polsce organizatorów takich wydarzeń, którzy w ogóle nie ukrywają tego, że łamią przepisy i zasady współżycia społecznego. Umawiają się na legalne spotkania (tzw. spoty). Tam starają się być grzeczni. Dopiero na miejscu poznają lokalizację drugiego spotkania. Jest przekazywana w wiadomościach wysłanych przez komunikatory albo na zamkniętych grupach. Potem wszyscy jadą w kolejne miejsce, coraz swobodniej traktując przepisy, a później urządzają wyścigi równoległe z tzw. kreski (startu zatrzymanego) oraz pokazy jazdy bokiem na rondach. Wszystko w ruchu publicznym. Kiedy wreszcie pojawia się policja, natychmiast przenoszą się gdzie indziej. Zabawa z drogówką w kotka i myszkę jest dla nich dodatkową rozrywką, która dostarcza jeszcze więcej adrenaliny.
Makabryczny krakowski wypadek kierowcy i pasażerów Renault Megane r.s. należącego do syna celebrytki nie dał nic do myślenia innym street racerom, bo jego sprawca był pijany. Większość uczestników nocnych spotkań twierdzi, że unika jazdy po alkoholu, w związku czym nic złego nie może się wydarzyć. Uważają, że panują nad swoimi samochodami do tego stopnia, że mogą bezpiecznie jeździć w ruchu ulicznym z prędkościami przekraczającymi 200 km/h, driftować na rondach i szaleć po publicznych parkingach. Nie zdają sobie sprawy, że to bardziej kwestia szczęścia niż umiejętności, a szczęście nie trwa wiecznie. Nie ukrywają swoich personaliów ani tablic rejestracyjnych uczestników "spotów". Podekscytowani kierowcy opowiadają o swoich wyczynach, a dziewczyny piszczą z zachwytu. Dodatkowo organizatorzy nielegalnych wyścigów robią na kulturze street racingu dobry biznes.
Problem w tym, że policja nie ma sposobu, żeby przemówić do rozsądku uczestnikom nielegalnych wyścigów. Ci organizują się zbyt sprawnie i szybko, żeby ukarać ich za łamanie przepisów. Poza tym przepisy są złe, bo nie przewidują bolesnych, natychmiastowych i nieuchronnych konsekwencji. Nawet gdy amatorom miejskich wyścigów uda się udowodnić mijanie z prawem, co jest trudne, kary nie są wystarczające. Ich uczestnicy płacą mandaty, jeśli muszą to robić. Tak samo jak tuningowanie swoich aut, mają to wliczone w koszty. A jeśli uprawnienia zostaną im odebrane za punkty karne, co bardziej odważni jeżdżą dalej.
Poza tym policji jest bardzo trudno udowodnić łamanie przepisów: niebezpieczną jazdę i przekraczanie dozwolonej prędkości. Jeżeli tylko kierowca ma inteligentnego prawnika, wykręci się z niemal każdego oskarżenia, dopóki nie zostanie złapany na gorącym uczynku lub nie spowoduje groźnego wypadku.
Drogówka nie ma też odpowiednich narzędzi. Na ulicach miast jest za mało stacjonarnych fotoradarów. Ten problem zauważają funkcjonariusze rozmawiający z dziennikarką Polsatu. Mówią, że "w Krakowie bezpieczeństwu na drogach na pewno nie pomaga fakt, że działają tylko trzy fotoradary". Z kolei policyjne widerorejestratory Videorapid 2 umieszczone w radiowozach mają tak duży błąd pomiaru i wymagają tak długiego odcinka do jego przeprowadzenia, że bardzo łatwo podważyć uzyskany w ten sposób materiał dowodowy.
W Polsce dzieje się tak, mimo że rządy w innych krajach potrafią skonstruować przepisy, które realnie zagrażają piratom drogowym i uczestnikom nielegalnych wyścigów, a chronią innych mieszkańców. W Polsce trwa wielomiesięczna debata na temat rekwirowania aut. Pewnie politycy zastanawiają się, czy nie za bardzo urażą tym wyborców. Brak skuteczności dotyczy również sprzętu pomiarowego na wyposażeniu policji. W wielu państwach służby mają o wiele lepsze urządzenia i korzystają ze sprawdzonych standardów, opracowanych np. przez ICAP (Międzynarodowe Stowarzyszenie Szefów Policji). W Polsce wolimy to robić po swojemu. Poza tym polska policja jest wiecznie niedofinansowana, co odbija się na nie tylko na wyposażeniu, ale i wyszkoleniu oraz ogólnym poziomie kadry służb zajmujących się bezpieczeństwem drogowym.
Efekty widać na ulicach. Piraci są bezkarni, a policjanci rozkładają bezradnie ręce i sprawdzają stan techniczny samochodów uczestników nielegalnych wyścigów. Zazwyczaj tylko za to mogą ich ukarać. Widocznie na polskich drogach wciąż zginęło za mało osób, żeby to zmienić.