Moja przygoda z wyścigiem 24h Le Mans, cz. 5

Tegoroczną, jubileuszową edycję wyścigu 24h Le Mans oglądałem w telewizji i triumf polskiego zespołu w klasie LMP2 przywołał liczne wspomnienia związane z tym wyjątkowym wydarzeniem sportowym. Spróbuję w miarę składnie o nich opowiedzieć.

Perspektywa startu w Le Mans przesłoniła mi cały świat: przygotowałem się najlepiej, jak umiałem, ale tak naprawdę nie miałem pojęcia, jak z bliska wygląda Classic. I, co najważniejsze, nie wiedziałem, czy wystarczy mi umiejętności i odwagi.

Więcej ciekawych tekstów o historii motoryzacji i sportów samochodowych znajdziesz na stronie Gazeta.pl

Fragmenty "mojego" wyścigu Le Mans Classic pamiętam jak przez mgłę

Zatarł mi się w pamięci moment dotarcia ze współpracownikami do Le Mans, pamiętam dość podły hotel, w którym nie planowałem spędzić zbyt wiele czasu i jakiś pospieszny posiłek. Pamiętam za to z krystaliczną czystością obrazu tłumy Brytyjczyków w mieście oraz ich ciekawe samochody. W tym dwa rzadkie Bristole, zaparkowane wraz z Jaguarem Mark II za jakąś restauracją. Notabene właściciel jednego z Bristoli okazał się znaczącą postacią w klubie właścicieli aut tej marki i wiele lat później poznałem go osobiście!

Nie mogłem się doczekać pierwszej wizyty na torze i ponownego spotkania z niskim, smukłym Alpine. Gdy dotarliśmy wreszcie na teren imprezy, jej wielkość i jakość przerosły moje oczekiwania. Wielkie kempingi, gigantyczne parkingi wewnątrz toru Bugatti (tor Bugatti to stała część toru Le Mans, wykorzystywana bez potrzeby zamykania dróg publicznych), dopracowana estetyka i porządkowi w starych mundurach policyjnych, stojący przy zabytkowych radiowozach. I wszędzie tłumy zadowolonych ludzi.

W niezłym nastroju wszedłem do obszernego namiotu, w którym rozlokowała się wyścigowa ekipa Alpine. Oczywiście obecność aut tej marki na Le Mans Classic miała też związek z jej renesansem na rynku. Przewidziano start trzech aut. Znany mi już z innych wydarzeń kolekcjoner Jean-Pierre Prevost miał zasiąść za kierownicą (ze zmiennikiem Christianem Chambord, też kolekcjonerem Alpine) samochodu Alpine A110 1300S. Podobne wozy startowały w wyścigu 24-godznnym dwukrotnie, w roku 1965 i 1968. Drugim autem było "moje" skrzydlate M65 z 1965 roku, które miałem dzielić z Brytyjczykiem Richardem Meadenem. Trzecim zaś 550-konne Alpine A443 z 1978 roku, przeznaczone dla dwóch moich dobrych przyjaciół, Jeana Ragnottiego i Alaina Serpaggiego.

Alpine M65
Alpine M65 fot. Piotr R. Frankowski

Poprosiłem mechaników, by użyli przywiezionego przeze mnie z Polski specyfiku

Mój francuski, nieco zardzewiały, musiał szybko się poprawić. Z mechanikami w zasadzie udawało się porozumieć tylko w tym języku. Zaczęliśmy pracę od przejrzenia auta. Francuzi pokazali mi istotne elementy, które mogły ulec awarii na torze. Przedyskutowaliśmy procedury awaryjne. Ograniczenie prędkości w alei serwisowej musiało być przestrzegane podczas treningów i zawodów, tylko jak go przestrzegać, skoro 49-letnia wyścigówka nie ma prędkościomierza? Mechanicy wyliczyli, ile powinienem mieć obrotów na drugim biegu, aby nie zostać ukaranym, i odpowiednią strefę na obrotomierzu zaznaczyli paskiem taśmy samoprzylepnej. Wsiadłem do samochodu, sprawdziliśmy ustawienie fotela i trochę zaczęło do mnie docierać, że już niebawem będę musiał samotnie zmierzyć się z Circuit de la Sarthe.

Tymczasem poprosiłem mechaników, by użyli przywiezionego przeze mnie z Polski w walizce płynu polimerowego "Niewidzialna wycieraczka" i natarli nim wszystkie szyby i lusterka, zapowiadano bowiem silne opady. Dla jasności — nie miałem i nie mam żadnego związku z producentem tego specyfiku, ale korzystałem z niego od lat, kupując go po prostu w jednym z warszawskich supermarketów. Lubię w deszczu czy śnieżycy mieć przejrzyste wszystkie szyby, także boczne. Byłem pewien, że użycie tego środka chemicznego pozwoli mi lepiej widzieć otoczenie z ciasnej i bardzo nisko posadowionej kabinki francuskiego wozu.

Alpine M65
Alpine M65 fot. Piotr R. Frankowski

Koleżanka z Renault przyszyła do kombinezonu naszywkę, bez której nie wolno startować

Wiedziałem, że mnóstwo publikacji na świecie napisało o starcie teamu Alpine w Le Mans Classic i wymieniło moje nazwisko. To zobowiązywało i wcale nie umniejszało stresu. Poprosiłem jedną z koleżanek z Renault Classic, by pomogła mi przyszyć do kombinezonu specjalną naszywkę, bez której nie wolno uczestniczyć w zawodach i udałem się do specjalnego budynku, gdzie urządzono swego rodzaju klub dla kilkuset kierowców, biorących udział w siódmej edycji Le Mans Classic. Wstęp do tego miejsca, gdzie kierowcy mogli swobodnie porozmawiać ze sobą, odpocząć i spożyć posiłek przez całą dobę, następował po sprawdzeniu odcisku palca. Dość zabawnie wyglądał ten przejaw nowoczesności w zestawieniu z samochodami z lat dwudziestych, stojącymi nieopodal w padoku.

Gdy wyszedłem na zewnątrz, zawiał wiatr i rozwinął wszystkie flagi, zamocowane w długim szeregu na dachu głównego budynku na torze Le Mans, mieszczącego boksy, biura i loże dla gości. Wśród flag dostrzegłem polską. Polską! Nie da się ukryć, że w tym momencie miałem ściśnięte gardło. Miałem zostać pierwszym w historii polskim obywatelem, który na tym wyjątkowym torze wystartuje w wyścigu samochodowym! Ktoś może dodać, że w mało istotnym wyścigu i to oczywiście będzie prawda, ale duma, którą czułem, nie była z tego powodu ani trochę mniejsza (Kuba Giermaziak stanął na starcie w Le Mans rok później). Zbliżała się chwila, gdy miałem usiąść za kierownicą...

cdn.

Alpine M65
Alpine M65 fot. Piotr R. Frankowski
Więcej o: