Sytuacja wydarzyła się w niedzielne południe na Moczydle, dokładnie o godz. 12:40. Kierowca dostawczego citroena berlingo skręcał w prawo z ul. Deotymy w ul. Górczewską, a po przejściu przechodził pieszy. Samochód podjechał blisko niego, a on z tego powodu się wzburzył. Wywiązała się kilkusekundowa utarczka, po czym pieszy mężczyzna poszedł dalej. Obserwowałem to jednym okiem, bo widuję takie sytuacje codziennie. To, co się wydarzyło później, jednak mnie zaskoczyło.
Więcej informacji ze stolicy znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Ruszyłem na zielonym świetle ze skrzyżowania razem z resztą samochodów. Jednocześnie widziałem, że kierowca citroena wysiadł z auta i zostawił je na przejściu na środku jezdni. Żwawo podążył za pieszym, który o tym nie miał pojęcia, bo się nie odwrócił. Kiedy obaj znikali mi z oczu za narożnym budynkiem, zobaczyłem jeszcze, jak kierowca uderza zaciśniętą pięścią w tył głowy pieszego, który tego się w ogóle nie spodziewa. Robi to z wyskoku, żeby uderzyć mocniej.
Przez 27 lat jazdy po stolicy widziałem wiele awantur kierowców z pieszymi, ale taki niespodziewany atak od tyłu bez wcześniejszej kłótni chyba po raz pierwszy. Wyglądał na wyjątkowo wyrachowany i nieprzyjemny. Pomyślałem, że uderzenie pięścią w tył głowy rozluźnionego człowieka mogło spowodować ciężki uraz. Zatrzymałem się w pierwszym bezpiecznym miejscu, czyli zatoce przystankowej jakieś 100 metrów za skrzyżowaniem. Kiedy w lusterku wstecznym obserwowałem kierowcę pośpiesznie wracającego do citroena i ruszającego dalej ul. Górczewską, osoba, która towarzyszyła mi w aucie, wykręciła numer alarmowy 112. Gdy citroen berlingo mnie mijał, zrobiłem mu zdjęcie. Widać na nim numer rejestracyjny auta i naklejki reklamujące firmę budowlaną z podwarszawskiego Piaseczna. Podobno robi dobre elewacje.
Potem ruszyłem najkrótszą możliwą drogą z powrotem w stronę poszkodowanej osoby, bo miałem najgorsze przeczucia. Jednak na miejscu nie znalazłem grupki ludzi pochylonych nad nieprzytomną ofiarą. Nie było tam nikogo, mimo że zrobienie małej pętli zajęło mi raptem trzy minuty. Z jednej strony zmartwiłem się, bo chciałem spróbować porozmawiać z poszkodowanym i zapytać, czy zgłosi sprawę na policję. Z drugiej ucieszyłem się, bo to znaczy, że raczej tej osobie nie stało się nic poważnego. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo niezależnie od tego, co powiedział i zrobił na przejściu, nie zasłużył na taki los — tchórzliwe uderzenie pięścią w tył głowy.
Co powiedziała dyspozytorka pod numerem 112, na który się dodzwoniliśmy o godz. 12:42? Spytała, czy ktoś został poszkodowany, a kiedy się dowiedziała, że tego nie wiemy, oznajmiła, że nie wyśle patrolu ani karetki. Z jednej strony to rozumiem, bo pewnie otrzymują dużo takich zgłoszeń. Z drugiej zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby później okazało się, że na trawniku przy ul. Deotymy leży osoba z poważnym urazem? Poza tym znaliśmy numer rejestracyjny auta, a jakiś pobliski patrol mógł spróbować odnaleźć kierowcę.
Dyspozytorka zaproponowała nam wizytę na komisariacie w celu złożenia zeznań. Wyobraziłem sobie nas opowiadających, że nie wiadomo kto pobił nie wiadomo kogo, w dodatku z nieznanym skutkiem i... zrezygnowałem. Brak poszkodowanego oraz sprawcy, a zamiast tego naoczna relacja i tylko numer rejestracyjny auta to trochę mało. Liczyłem na to, że policja będzie w stanie przyjechać na miejsce, odnaleźć i zidentyfikować obie osoby. Za to jestem gotowy w każdej chwili złożyć zeznanie na policji.
Na razie postanowiłem zrobić to, co potrafię najlepiej: opisać całą sytuację, bo przecież jestem dziennikarzem i to moja praca. Dlaczego, skoro wiem, że pobicia w stolicy zdarzają się codziennie i nikt nie zwraca na to uwagi? Właśnie dlatego. Poza tym podejrzewam, że to nie wyjątek w zachowaniu tego kierowcy, tylko reguła. Przeprowadziłem szybkie śledztwo przy pomocy wyszukiwarki Google i znalazłem coś ciekawego. Na stronie z opiniami na temat tej firmy budowlanej jest wpis świadka podobnego zdarzenia, które wydarzyło się w 2022 roku.
Wszystko wskazuje na to, że kierowca dostawczego auta o rysopisie odpowiadającym osobie, którą widziałem w niedzielę, zachował się tak nie po raz pierwszy, tylko kolejny. Ile razy to zrobił w ciągu ostatnich lat, skoro aż dwa takie zachowania są opisane w internecie? To wie tylko on. A ja chcę, żeby wiedział też, iż nie wszyscy ludzie odwracają wzrok na ulicy w podobnych sytuacjach. Za to nie chcę, żeby czuł się bezkarny, a brak reakcji utwierdza go w takim przekonaniu. Sumienie nie pozwala mi milczeć, bo boję się, że jutro coś podobnego może spotkać każdego z nas, a kiedyś skończy się źle. Chciałbym, żeby taką osobę dosięgnęła sprawiedliwość, ale nie w taki sposób, w jaki on ją wymierza, tylko żeby zrobiła to policja i sąd.
Poza tym zrobiłem jeszcze coś: zadzwoniłem do firmy z Piaseczna, żeby poinformować jej właściciela o artykule i zachowaniu pracownika. Jej nazwę na razie przemilczę, bo obarczanie pracodawcy konsekwencjami zachowania pracownika uznałem za nieuczciwe. A jeśli ktoś oburza się na publikację numeru rejestracyjnego auta, przypominam, że zwłaszcza w przypadku samochodu firmowego jego tablice nie są daną osobową.
Osoba, która odebrała telefon, potwierdziła swoją tożsamość oraz fakt, że prowadzi jednoosobową działalność pod podaną nazwą. Spytałem, czy wie, że kierowca firmowego auta się tak zachowuje. Nie wiedział. Był zaskoczony zachowaniem pracownika, ale przyznał, że domyśla się, o kogo chodzi. Jednocześnie powiedział, że po raz pierwszy słyszy o tym, aby ten człowiek postąpił w podobny sposób i spytał, po co w ogóle o tym pisać. Mam nadzieję, że wyjaśniłem to wystarczająco. Mój rozmówca dodał, że będzie próbował wyjaśnić tę nieprzyjemną sytuację. Zachęciłem go do kontaktu, jeśli chciałby się podzielić wynikami. Jeśli się do mnie odezwie, oczywiście o tym poinformuję. Również ewentualnych świadków zdarzenia oraz ofiarę ataku zachęcam do kontaktu pod adresem mailowym: moto.redakcja@agora.pl. Jestem ciekaw, jak się czuje.