W dzieciństwie czytałem o francuskim całodobowym ściganiu, ale, po pierwsze, nie zdawałem sobie zbytnio sprawy ze stopnia trudności udziału w tym wydarzeniu, po drugie zaś były to historie równie abstrakcyjne jak opowieści o zmaganiach kapitana Hornblowera, walczącego na pokładzie brytyjskiego żaglowca z flotą napoleońską. Trudno było pojąć zawiłości regulaminu ACO, gdy jedynym dostępnym w rodzinie samochodem był Trabant.
Więcej artykułów o historii motoryzacji i motorsportu znajdziesz na stronie Gazeta.pl
Gdy 33 lata temu zacząłem publikować artykuły o samochodach i redagować czasopisma o takiej tematyce, wiedziałem już dużo więcej. W Polsce ogarniętej zawieruchą zmiany ustroju trudno było jednak realistycznie myśleć o wyjeździe na wyścig do Francji, musiałem więc plany ekspedycji odłożyć na później. Minęło kilka lat i Zachód otworzył się na przybyszów z Polski, wieloletnie marzenie mogłem wreszcie zrealizować.
Tak jak to wówczas miałem w zwyczaju, starałem się połączyć kilka tematów, by móc przywieźć z jednej podróży więcej materiału dla czasopisma, które redagowałem. Załatwiwszy akredytację prasową na wyścig, co wtedy było sporym wyzwaniem i pochłaniało dziesiątki metrów papieru do faksu, napisałem do centrali Mercedesa w Stuttgarcie, prosząc, aby wypożyczono mi dowolny model zmodyfikowany przez AMG (które było jeszcze firmą zewnętrzną) w celu udania się nim do Francji. Ku mojemu zaskoczeniu, wyrażono zgodę. Zaopatrzyłem się w mapę drogową Europy, kilkadziesiąt rolek filmu 35 mm, głównie do slajdów, wyczyściłem lustrzankę Nikona i obiektywy, spakowałem się. Nie wiedziałem dokładnie, czego oczekiwać.
Tuż po lądowaniu w Stuttgarcie pierwszy problem. Leciałem oto samolotem wraz z profesorem Bartoszewskim, który tuż przede mną dotarł do budki niemieckiej kontroli granicznej. Znudzony, leniwy funkcjonariusz Grenzschutzu zaczął wypytywać profesora, po co przyleciał do Niemiec. Pysznie było patrzeć, jak mundurowy blednie i staje na baczność po kilku zdaniach wypowiedzianych przez polskiego profesora piękną niemczyzną. Wypowiedzianych tonem, jaki stosowało się w pruskiej armii wobec nierozgarniętych podwładnych.
Gdy ja stanąłem przed budką, Niemiec otaksował mnie spojrzeniem i, zapewne w reakcji na moje długie włosy i polski paszport, powiedział, że muszę udowodnić, że mam środki na utrzymanie. Z pogardą dodał: "a w ogóle to po co przyjechał pan do Stuttgartu". Ja mu na to, że po to, aby pojeździć najnowszym AMG. Zeszło z niego powietrze, końcówki rudawych wąsów opadły i wyszeptał: "ja też bym tak chciał". Stempel i po sprawie.
Miałem wynajętą stancję w wioseczce Ruaudin nieopodal toru, ale musiałem do niej dotrzeć za dnia. Zatem za kierownicę C 36 AMG i ognia. W pełni wykorzystawszy pozbawione ograniczeń prędkości odcinki niemieckich autostrad, wpadłem do Francji, o której dopiero co przeczytałem, że zaostrzono w niej kontrole radarowe. Co robić? Przykleiłem się do ambitnego Francuza w Clio Williams, który, odważnie ignorując zakazy, pruł z prędkością 200 km/h i tak przeholował mnie przez sporą część drogi, redukując ryzyko po mojej stronie. Dotarłem na miejsce późno. Miałem do dyspozycji tylko papierowe mapy, i to bardzo niedokładne. Dostałem pokoik u przemiłej rodziny i nazajutrz ruszyłem do roboty.
Na torze przeżyłem wstrząs. Działo się za dużo. Niesamowita lista startowa stanowiła połączenie "starego" i "nowego". Tak naprawdę niefabryczne TWR-Porsche teamu Joesta i fabryczne Porsche 911 GT1 miały przecież wiele wspólnego z Porsche 935/956/962. Jazgoczące na wysokich obrotach Ferrari 333SP, dziecko Giampiero Morettiego od firmy Momo, Nissan Skyline w barwach Nismo, Ferrari F40LM, McLaren F1 z reklamą londyńskiego domu towarowego Harrodsa, biało-czarny, grzmiący basowo siedmiolitrowym silnikiem Lister Storm, różne Porsche 993 GT2, mocne Vipery, Honda NSX, Toyota Supra... jednym słowem: raj.
Ciekawie wyglądał Chevrolet Corvette, zmodyfikowany przez Callawaya, którym jechał między innymi włoski hrabia Riccardo "Rocky" Agusta, dziedzic fabryki śmigłowców, bo markę motocykli MV Agusta już wcześniej przegrał w pokera. Oszołomiony nadmiarem bodźców, starałem się wszystko sfotografować, wszystko zapisać, co naturalnie okazało się niemożliwe.
Po czwartkowych treningach publiczne drogi, stanowiące elementy toru, są otwierane w piątek dla ruchu, choć policja pilnie ich strzegła, tłumy kibiców jeździły tam i z powrotem pośród żółto-niebieskich barier z opon. Ja też uległem atmosferze i pojechałem tam. Napotkawszy zbieraninę Anglików w Caterhamach, którzy wyzywali mnie od parszywych Niemców, postanowiłem przypomnieć im porażkę Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego w 1940 na tej samej ziemi i wyprzedziłem wszystkich w serii zakrętów zwanej Indianapolis.
Parada kierowców w centrum Le Mans, tradycja. Tłumy kibiców, atmosfera, przyjaznego festynu, zapach przyzwoitego jedzenia wisi w powietrzu. Przez plac toczą się przedwojenne Bentleye, na każdym siedzi jedna załoga. Gdy pojawia się wóz, na którym znajdują się kierowcy angielskiego auta Lister Storm, Tiff Needell, Geoff Lees i Anthony Reid, Tiff nagle wstaje i na cały głos krzyczy: "le boeuf anglais est fantastique!", nawiązując do trwającej w UK choroby wściekłych krów i zakazu sprzedaży brytyjskiej wołowiny we Francji. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że po latach będę prywatnie zaprzyjaźniony z Needellem i Reidem, albo że będę nieźle znał takich ludzi jak Derek Bell i Andy Wallace, którzy jechali wtedy McLarenem F1 w barwach Harrodsa, roześmiałbym mu się w twarz.
Sam wyścig z 1996 roku widzę dziś niczym kalejdoskop, potrząsany w histerycznie szybkim tempie. Niczego nie można porównać do atmosfery w boksach nocą, do kraks zmęczonych kierowców o świcie, do wielkich tragedii i wielkich cudów podczas wyścigu w Le Mans. Mało ważne, kto wygrał (Davy Jones/Alexander Wurz/Manuel Reuter w niefabrycznym TWR-Porsche teamu Reinholda Joesta, przejechawszy 4814,400 km ze średnią prędkością 200,555 km/h), w głowie pozostał mi bowiem konglomerat wrażeń, obrazów i dźwięków. I przemożna chęć, by ten festiwal miłości do samochodu wrócić za rok. Denerwowało mnie trochę, że tyle czasu zmarnowałem na dojazdy na kwaterę i na spanie. Byłem zdeterminowany, by w kolejnym roku przygotować się lepiej. Co też uczyniłem...
cdn.