Moja przygoda z wyścigiem 24h Le Mans, cz. 1

Tegoroczną, jubileuszową edycję wyścigu 24h Le Mans oglądałem w telewizji i triumf polskiego zespołu w klasie LMP2 przywołał liczne wspomnienia związane z tym wyjątkowym wydarzeniem sportowym. Spróbuję w miarę składnie o nich opowiedzieć.

W dzieciństwie czytałem o francuskim całodobowym ściganiu, ale, po pierwsze, nie zdawałem sobie zbytnio sprawy ze stopnia trudności udziału w tym wydarzeniu, po drugie zaś były to historie równie abstrakcyjne jak opowieści o zmaganiach kapitana Hornblowera, walczącego na pokładzie brytyjskiego żaglowca z flotą napoleońską. Trudno było pojąć zawiłości regulaminu ACO, gdy jedynym dostępnym w rodzinie samochodem był Trabant.

Więcej artykułów o historii motoryzacji i motorsportu znajdziesz na stronie Gazeta.pl

Dotarcie na wyścig 24h Le Mans z Polski w latach 90. wcale nie było łatwe

Gdy 33 lata temu zacząłem publikować artykuły o samochodach i redagować czasopisma o takiej tematyce, wiedziałem już dużo więcej. W Polsce ogarniętej zawieruchą zmiany ustroju trudno było jednak realistycznie myśleć o wyjeździe na wyścig do Francji, musiałem więc plany ekspedycji odłożyć na później. Minęło kilka lat i Zachód otworzył się na przybyszów z Polski, wieloletnie marzenie mogłem wreszcie zrealizować.

Tak jak to wówczas miałem w zwyczaju, starałem się połączyć kilka tematów, by móc przywieźć z jednej podróży więcej materiału dla czasopisma, które redagowałem. Załatwiwszy akredytację prasową na wyścig, co wtedy było sporym wyzwaniem i pochłaniało dziesiątki metrów papieru do faksu, napisałem do centrali Mercedesa w Stuttgarcie, prosząc, aby wypożyczono mi dowolny model zmodyfikowany przez AMG (które było jeszcze firmą zewnętrzną) w celu udania się nim do Francji. Ku mojemu zaskoczeniu, wyrażono zgodę. Zaopatrzyłem się w mapę drogową Europy, kilkadziesiąt rolek filmu 35 mm, głównie do slajdów, wyczyściłem lustrzankę Nikona i obiektywy, spakowałem się. Nie wiedziałem dokładnie, czego oczekiwać.

Tuż po lądowaniu w Stuttgarcie pierwszy problem. Leciałem oto samolotem wraz z profesorem Bartoszewskim, który tuż przede mną dotarł do budki niemieckiej kontroli granicznej. Znudzony, leniwy funkcjonariusz Grenzschutzu zaczął wypytywać profesora, po co przyleciał do Niemiec. Pysznie było patrzeć, jak mundurowy blednie i staje na baczność po kilku zdaniach wypowiedzianych przez polskiego profesora piękną niemczyzną. Wypowiedzianych tonem, jaki stosowało się w pruskiej armii wobec nierozgarniętych podwładnych.

Start do pierwszego wyścigu 24h Le Mans 26 maja 1923
Start do pierwszego wyścigu 24h Le Mans 26 maja 1923 fot. Bibliotheque Nationale de France

Mercedes C 36 AMG sprawnie wiózł mnie po autostradach bez ograniczeń prędkości

Gdy ja stanąłem przed budką, Niemiec otaksował mnie spojrzeniem i, zapewne w reakcji na moje długie włosy i polski paszport, powiedział, że muszę udowodnić, że mam środki na utrzymanie. Z pogardą dodał: "a w ogóle to po co przyjechał pan do Stuttgartu". Ja mu na to, że po to, aby pojeździć najnowszym AMG. Zeszło z niego powietrze, końcówki rudawych wąsów opadły i wyszeptał: "ja też bym tak chciał". Stempel i po sprawie.

Miałem wynajętą stancję w wioseczce Ruaudin nieopodal toru, ale musiałem do niej dotrzeć za dnia. Zatem za kierownicę C 36 AMG i ognia. W pełni wykorzystawszy pozbawione ograniczeń prędkości odcinki niemieckich autostrad, wpadłem do Francji, o której dopiero co przeczytałem, że zaostrzono w niej kontrole radarowe. Co robić? Przykleiłem się do ambitnego Francuza w Clio Williams, który, odważnie ignorując zakazy, pruł z prędkością 200 km/h i tak przeholował mnie przez sporą część drogi, redukując ryzyko po mojej stronie. Dotarłem na miejsce późno. Miałem do dyspozycji tylko papierowe mapy, i to bardzo niedokładne. Dostałem pokoik u przemiłej rodziny i nazajutrz ruszyłem do roboty.

Po treningach tłumy kibiców ruszyły na drogowe fragmenty trasy wyścigu 24h Le Mans

Na torze przeżyłem wstrząs. Działo się za dużo. Niesamowita lista startowa stanowiła połączenie "starego" i "nowego". Tak naprawdę niefabryczne TWR-Porsche teamu Joesta i fabryczne Porsche 911 GT1 miały przecież wiele wspólnego z Porsche 935/956/962. Jazgoczące na wysokich obrotach Ferrari 333SP, dziecko Giampiero Morettiego od firmy Momo, Nissan Skyline w barwach Nismo, Ferrari F40LM, McLaren F1 z reklamą londyńskiego domu towarowego Harrodsa, biało-czarny, grzmiący basowo siedmiolitrowym silnikiem Lister Storm, różne Porsche 993 GT2, mocne Vipery, Honda NSX, Toyota Supra... jednym słowem: raj.

Ciekawie wyglądał Chevrolet Corvette, zmodyfikowany przez Callawaya, którym jechał między innymi włoski hrabia Riccardo "Rocky" Agusta, dziedzic fabryki śmigłowców, bo markę motocykli MV Agusta już wcześniej przegrał w pokera. Oszołomiony nadmiarem bodźców, starałem się wszystko sfotografować, wszystko zapisać, co naturalnie okazało się niemożliwe.

Lister Storm na wyścigu 24H Le Mans, 1996 r.
Lister Storm na wyścigu 24H Le Mans, 1996 r. fot. Wikimedia Commons

Po czwartkowych treningach publiczne drogi, stanowiące elementy toru, są otwierane w piątek dla ruchu, choć policja pilnie ich strzegła, tłumy kibiców jeździły tam i z powrotem pośród żółto-niebieskich barier z opon. Ja też uległem atmosferze i pojechałem tam. Napotkawszy zbieraninę Anglików w Caterhamach, którzy wyzywali mnie od parszywych Niemców, postanowiłem przypomnieć im porażkę Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego w 1940 na tej samej ziemi i wyprzedziłem wszystkich w serii zakrętów zwanej Indianapolis.

24h Le Mans z 1996 roku wspominam niczym kalejdoskop potrząsany w szybkim tempie

Parada kierowców w centrum Le Mans, tradycja. Tłumy kibiców, atmosfera, przyjaznego festynu, zapach przyzwoitego jedzenia wisi w powietrzu. Przez plac toczą się przedwojenne Bentleye, na każdym siedzi jedna załoga. Gdy pojawia się wóz, na którym znajdują się kierowcy angielskiego auta Lister Storm, Tiff Needell, Geoff Lees i Anthony Reid, Tiff nagle wstaje i na cały głos krzyczy: "le boeuf anglais est fantastique!", nawiązując do trwającej w UK choroby wściekłych krów i zakazu sprzedaży brytyjskiej wołowiny we Francji. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że po latach będę prywatnie zaprzyjaźniony z Needellem i Reidem, albo że będę nieźle znał takich ludzi jak Derek Bell i Andy Wallace, którzy jechali wtedy McLarenem F1 w barwach Harrodsa, roześmiałbym mu się w twarz.

Sam wyścig z 1996 roku widzę dziś niczym kalejdoskop, potrząsany w histerycznie szybkim tempie. Niczego nie można porównać do atmosfery w boksach nocą, do kraks zmęczonych kierowców o świcie, do wielkich tragedii i wielkich cudów podczas wyścigu w Le Mans. Mało ważne, kto wygrał (Davy Jones/Alexander Wurz/Manuel Reuter w niefabrycznym TWR-Porsche teamu Reinholda Joesta, przejechawszy 4814,400 km ze średnią prędkością 200,555 km/h), w głowie pozostał mi bowiem konglomerat wrażeń, obrazów i dźwięków. I przemożna chęć, by ten festiwal miłości do samochodu wrócić za rok. Denerwowało mnie trochę, że tyle czasu zmarnowałem na dojazdy na kwaterę i na spanie. Byłem zdeterminowany, by w kolejnym roku przygotować się lepiej. Co też uczyniłem...

cdn.

Chrysler Viper GTS-R na wyścigu 24H Le Mans, 1996 r.
Chrysler Viper GTS-R na wyścigu 24H Le Mans, 1996 r. fot. Wikimedia Commons
Więcej o: