Monachium i Rzym dzieli 960 km drogi, a wierząc mapom od Google można ją pokonać w mniej niż 10 godzin. Wystarczyłoby auto z oszczędnym silnikiem Diesla i sporym bakiem paliwa, a całą trasę można by pokonać na jednym tankowaniu. Można, ale po co? Jeżeli komuś zależy na szybkim przedostaniu się między Rzymem a Monachium, to lepiej wybrać samolot, który pokona ten dystans w półtorej godziny. Oprócz prawie tysiąca kilometrów między tymi miastami jest również wiele miejsc, w których warto się zatrzymać i spędzić trochę czasu. Czy w taką podróż nie można się wybrać elektrykiem?
Więcej o elektromoblilności piszemy na stronie Gazeta.pl
Jeżeli chcielibyście pokonać w ciągu jednego dnia 1000 kilometrów, to faktycznie, taka wycieczka autem elektrycznym mogłaby być trudna. Jeżeli po drodze nie byłoby szybkich ładowarek, to byłaby nie tyle trudna, co niemożliwa. Na szczęście między Rzymem a Monachium znajduje się sporo szybkich ładowarek, czyli takich, które pozwalają na ładowanie z mocą 300 kW. Wcale nie oznacza to jednak, że nie można robić dłuższych postojów i pokonać tej drogi w kilka dni, zatrzymując się na dłużej w miejscach, które są warte poświęcenia im czasu. Trochę na tym polega piękno motoryzacji. Nie chodzi tylko o to, aby jechać, ale także o to, aby gdzieś dojechać. Choć mi i zapewne wielu z was również, zdarzało się wsiadać do auta tylko po to, aby pojeździć bez celu. Ciężko jednak jeździć bez celu w takich miejscach jak przepiękna, malownicza Toskania. Tam zawsze znajdzie się cel, przy którym warto się zatrzymać.
Czy Audi zorganizowało wyprawę przez Europę elektrycznymi samochodami po to, żeby udowodnić, że się da? Nie wiem. Wiem natomiast, że ja nie czułem się, jakby ktoś próbował mi udowodnić coś na siłę. To była bardzo przyjemna wyprawa, choć zdarzało się, że ładowanie nie przebiegało tak gładko, jak można sobie wymarzyć. Może wynikało to z tego, że zamiast jednego auta, trzeba było naładować sześć, bo właśnie tyle samochodów tworzyło nasz peleton/konwój. W jego skład wchodziły takie modele jak e-tron, czyli SUV stworzony wyłącznie z myślą o elektrycznym napędzie, e-tron GT czyli czterodrzwiowe Coupe (również w wersji RS) oraz Q4 e-tron.
Zacząłem od wysokiego C, bo z Monachium ruszyłem e-tronem GT w wersji RS, który zaskoczył mnie dość komfortowym zawieszeniem, jak na auto nastawione na osiągi. 598 koni mechanicznych potrafi wgnieść w fotel i nie ma tu mowy o szukaniu przyczepności, bo napęd na cztery koła sprawia, że e-tron nawet po wciśnięciu pedału przyspieszenia do podłogi jest przyklejony do nawierzchni. W związku z tym, że nie byłem jedynym, który chciał poprowadzić to auto, część trasy spędziłem na tylnej kanapie, gdzie czułem się bardzo dobrze. Szczególnie wysoka jakość wykończenia robiła na mnie wrażenie. Nie jest to jednak duże zaskoczenie w aucie, którego już bazowa wersja przekracza barierę 600 tysięcy złotych.
Katalogowy zasięg to 488 kilometrów w cyklu WLTP. Być może przy miejskiej jeździe byłby możliwy do osiągnięcia. Podczas jazdy w trasie, odzyskujemy bardzo mało energii oraz wyraźnie rośnie opór powietrza. W takich realiach rzeczywisty zasięg oscylował wokół 380-400 kilometrów. Co i tak jest niezłym wynikiem jak na auto rozpędzające się do setki w 3,3 sekundy i mierzące niemal 5 metrów długości. Dzięki możliwości ładowania prądem o mocy 270 kW w zaledwie 5 minut możemy zwiększyć zasięg o 100 kilometrów. Oczywiście kiedy znajdziemy się już przy takiej ładowarce, to warto ją wykorzystać i uzupełnić baterię do 80-90 proc. co nie potrwa znacznie dłużej.
Elektryczny napęd oznacza również znacznie lepszy rozkład masy w pojeździe. Zwłaszcza w autach, których konstrukcja przeznaczona jest wyłącznie na taki rodzaj napędu. Nisko położony środek masy daje się odczuć w zakrętach, a drogi położone w Alpach są w nie obfite. E-tron GT, nie tylko w wersji RS, mknie przez serpentyny niezwykle sprawnie. Z całą pewnością pomagają mu w tym tylne skrętne koła, które są standardem w RS'ie oraz opcją w słabszej wersji. Nie ma tu skomplikowanej filozofii. Do 50 km/h tylne koła skręcają w kierunku przeciwnym do przednich, a powyżej 50 km/h w tym samym. Dzięki temu łatwiej się manewruje w mieście, a na krętych drogach można nieco ponaginać zasady fizyki, do których przyzwyczaiły nas samochody, w których skręcają tylko dwa koła.
Rozpisałem się na temat samochodów, ale mam poważną wątpliwość, czy to one grały pierwsze skrzypce w tej wyprawie. Wyprawie, która była zainspirowana podróżą Macieja Kazimierza Sarbiewskiego - wybitnego i światowej klasy poety piszącego po łacinie. Jego podróż z Poznania do Rzymu była dla nas pewnego rodzaju mapą, gdyż próbowaliśmy jego wyprawę odwzorować, oczywiście na miarę dzisiejszych czasów. Z tego powodu droga z Monachium do Rzymu zajęła nam kilka dni, a nie miesięcy.
Korzystając z niemieckich dobrodziejstw w postaci autostrad, pierwsze kilometry pokonaliśmy dosyć szybko i jeszcze przed południem znaleźliśmy się w Austrii, a dokładnie w nieco pomijanym przez turystów mieście Hall, znajdującym się obok Innsbrucku. Korzystając z okazji, doładowaliśmy baterie, wykorzystaliśmy czas na kawę oraz krótki spacer po urokliwym miasteczku. Potem znów ruszyliśmy w drogę.
Następny przystanek to największy klasztor w południowym Tyrolu. Założony prawie tysiąc lat temu, obecnie posiadający własne uprawy winorośli, ogród ziołowy, elektrownię czy szkoły. Sam aspekt wizualny tego miejsca robił już spore wrażenie, a dodatkową atrakcją była możliwość degustacji niektórych produktów powstałych na miejscu.
Tego samego dnia dojechaliśmy do miejscowości Bolzano, nazywanej stolicą południowego Tyrolu. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, oferował ładowarki, które były niezbędne, aby móc wyruszyć w dalszą podróż. Niedaleko znajdowało się przepiękne jezioro Braies, przy którym spędziliśmy niemal pół kolejnego dnia. Droga, która do niego prowadziła, była również zachwycająca. To zamknięty odcinek, na który wjechać mogły tylko osoby posiadające odpowiedni bilet i zakupione miejsce parkingowe nad jeziorem. Dodam jeszcze, że nie był to przystanek wymuszony koniecznością ładowania aut.
Wracając na chwilę do motoryzacyjnych tematów, samochody elektrycznie nieco inaczej znoszą górskie drogi. Zarówno w silnikach spalinowych jak i elektrycznych wjazd pod górę skutkuje zwiększonym zapotrzebowaniem na energię. Różnica jest natomiast podczas jazdy w dół. Tutaj silnik spalinowy może momentami nie zużywać paliwa w ogóle. W samochodach elektrycznych jest nieco inaczej. Standardowo silniki elektryczne wykorzystują energię z akumulatora do napędzania kół. Możliwe jest jednak odwrócenie tego cyklu i to koła samochodu mogą napędzać silniki, które będą pracowały jak generatory, doładowując przy tym akumulator. Ma to dwie duże zalety. Po pierwsze, zjeżdżając z góry, odzyskujemy sporą część energii, którą najpierw zużyliśmy do tego, aby na nią wjechać. W e-tronie GT rekuperacja może działać tak, jakbyśmy podłączyli samochód do ładowarki o mocy 265 kW (czyli bardzo mocnej). Po drugie, podczas rekuperacji silniki elektryczne stawiają opór na tyle duży, że nie ma potrzeby angażować hydraulicznego układu hamulcowego. Podczas zjazdu, komputer pokładowy pokazywał zużycie nawet na poziomie 5-6 kWh/100 km, przy czym mógł to być zawyżony wynik spowodowany zużyciem energii na 20-minutowym postoju i objechaniem parkingu.
Od naszego następnego celu dzieliło nas nieco więcej niż 200 kilometrów. Być może udałoby się dojechać do niego bez ładowania baterii, bo jak widać, zasięg wynosił 247 kilometrów, ale tam, gdzie zmierzaliśmy, ładowarek nie było. Musieliśmy więc zaplanować postój po drodze. Idealnie byłoby więc znaleźć miejsce, w którym będzie sześć mocnych ładowarek. Pewnie teraz spodziewacie się zdania, które zaneguje możliwość znalezienia takiego miejsca, ale mylicie się. Zatrzymaliśmy się przy małej stacji benzynowej, która na pierwszy rzut oka nie dawałaby nadziei na to, że będzie można naładować tam baterie. A jednak. Sześć szybkich ładowarek stało i świeciło pustkami. Żeby nie było tak kolorowo - jedna z nich nie działała.
Ładowanie z dużą mocą i wystarczyło ok. 15 minut, aby baterie były naładowane do 90 procent. Kolejne kilkanaście minut i mieliśmy prawie 100 proc. Tutaj przychodzi takie pojęcie jak krzywa ładowania, czyli zależność mocy od stanu naładowania akumulatora. Pod koniec moc wyraźnie spada, a przy doładowywaniu ostatnich procent baterii wynosi już około 20 kW. Z zasięgiem na prawie 400 kilometrów mogliśmy spokojnie ruszać w dalszą drogę.
Naszym celem był niezwykły hotel, który wręcz wyrastał z winnic. Na miejsce dojechaliśmy pięknymi uliczkami znajdującymi się po prostu po środku winorośli. Całość robiła jeszcze większe wrażenie, dzięki zachodzącemu słońcu, które wydawało się być na nasze specjalne zamówienie. Ciężko było nie skorzystać z okazji i nie zrobić kilku zdjęć.
Zachwycił nas niezwykły klimat tego miejsca, położonego między Jeziorem Garda, a Weroną. Zupełny spokój i cisza oraz tak wiele miejsc, na których można zawiesić wzrok. Ogródek, w którym nawet zwykła woda smakowałaby jakoś lepiej, nie mówiąc już o wyjątkowej kolacji, jaką zjedliśmy w restauracji również należącej do hotelu. Całość połączona z degustacją lokalnego wina. Idealny sposób na odpoczynek i nabranie sił na dalszą część wyprawy.
Następny dzień upłynął pod znakiem jedzenia. Po krótkim zwiedzaniu Mantui i wypiciu espresso ruszyliśmy w stronę Florencji. Pierwszy kulinarny przystanek to wyjątkowa pizzeria należąca do Stinga. Tej postaci raczej przedstawiać nie trzeba, ale zapewne niewiele osób wiedziało o tym, że posiada on swoją restaurację na terenach Toskanii.
To nie był koniec kulinarnych przeżyć na ten dzień. Wieczór spędziliśmy w restauracji należącej do Daria Cecchini, który przygotował dla nas mięsną ucztę. To charyzmatyczny toskański rzeźnik, który przedstawia nieco odmienne podejście do mięsa. Wychowywał się w rodzinie rzeźników i jak wspomina, jako dziecko jadł tylko te partie mięsa, których nie chcieli kupować klienci. Na jego talerzu lądowały więc takie rzeczy jak nóżki, nosy czy ogony. Pierwszy raz steka zjadł, kiedy skończył 18 lat. Choć czekał na ten moment długo, to tuż po tym, przekonał się, że mięso, które znał wcześniej, to raj. Na temat Daria powstał nawet odcinek popularnego na Netflixie programu "Chef's Table". Menu, które przygotował dla nas było bardzo przystępne. Mimo wszystko nie jest to rodzaj kuchni, który skradł moje serce.
Po śniadaniu następnego dnia wyruszliśmy do Sieny, uznawanej za jedno z najpiękniejszych miast Toskanii. Zaliczyliśmy krótki spacer wąskimi uliczkami, zobaczyliśmy słynne Piazza Del Campo czyli duży ceglany plac, którego kształ przypomina nieco muszlę.
Tego samego dnia odwiedziliśmy jeszcze Pienzę oraz dotarliśmy do końcowego punktu naszej wycieczki, czyli Rzymu. Tam pożegnaliśmy się z naszymi samochodami, jednocześnie kończąc elektryczną przeprawę przez Europę.
Sporo zależy od miejsca, w które się chcecie udać. Północna część Włoch była obfita w ładowarki i ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na postój nie było problemu. Niestety im bardziej na południe, tym bardziej dało się odczuć, że ładowanie zaczyna być pewnym utrudnieniem. Na pewno są w Europie miejsca, gdzie infrastruktura nie pozwoli na swobodne podróżowanie elektrykami. Brak odpowiedniej infrastruktury nie jest jednak wadą samych samochodów elektrycznych. Skoro w czasie 30-minutowego postoju możliwe jest niemalże pełne naładowanie akumulatorów, to czy faktycznie jest to utrudnienie, którego nie możemy znieść w czasie dłuższych podróży? Infrastruktura będzie się wciąż rozwijać i jest to nieuniknione. Znajdujemy się na etapie przejściowym i nie wszystko jeszcze jest takie, jak być powinno, ale elektryfikacja jest nieunikniona.