Do Glasgow poleciałem z Pawłem Kucharskim i nieodżałowanym Bartkiem Szyperskim — stanowiliśmy ekipę sprawdzoną w boju, która nawet w najtrudniejszych warunkach zawsze wracała z dobrym materiałem. Zawieziono nas gdzieś pod Carlisle, do małego hoteliku. Strefa przygraniczna Szkocji i Anglii to obszar występowania w czasach minionych ciekawego zjawiska.
Więcej ciekawych artykułów o motoryzacji znajdziesz na stronie Gazeta.pl
Otóż prawo szkockie zezwalało na zawarcie małżeństwa osób w wieku poniżej 21 lat bez zgody rodziców, co z kolei prawo walijskie i angielskie uczyniło niedopuszczalnym w roku 1754. Uciekano więc po kryjomu do romantycznej wioseczki Gretna Green, gdzie zawierano pospiesznie związki małżeńskie; proceder ten kwitł od mniej więcej 1772 roku.
W tym nacechowanym brytyjskim dziwactwem miejscu trafiłem, wraz z kilkoma innymi dziennikarzami, do knajpy, gdzie dołączył do nas Mikko Hirvonen, naonczas drugi kierowca w klasyfikacji Rajdowych Mistrzostw Świata. Fin, serdeczny i dowcipny, długo gadał z nami o swoich fascynacjach samochodowych i pragnieniu przejechania się wozem z wyścigów NASCAR. Nazajutrz plan miał być prosty: najpierw każdy przejechałby się z zawodowcem jako pasażer, a następnie sam spróbował zapanować nad autem WRC. Przegadałem plan pracy z kolegami i mogliśmy pójść spać.
Błotnisty wygwizdów o poranku miał w sobie coś z rajdowego romantyzmu, który zawsze kojarzy mi się z wczesnym wstawaniem, mgłą radiacyjną nad polami i pełnym ekscytacji oczekiwaniem. Początkowo wszystko przebiegało zgodnie z planem. Musieliśmy skończyć naszą robotę przed określoną godziną, bo potem złapanie ostatniego samolotu w Glasgow okazałoby się niemożliwe.
Hirvonen przewiózł, bardzo dynamicznie i precyzyjnie, poprzedzającego nas w kolejce delikwenta. Obserwowaliśmy to z dystansu, sącząc kawę o smaku styropianu ze styropianowych kubków. W aucie nastąpiła zamiana miejsc i nasz kolega dziennikarz, skądinąd bardzo sympatyczny, załączył ALC, automat startowy i... silnik zgasł.
Nikt się nie śmiał, bo opanowanie takiego sprzętu wcale nie jest łatwe. Potem powtórzył to samo. I znowu, by następnie ruszyć ślamazarnie z miejsca i zacząć pokonywać dostępne odcinki betonu i szutru na starym lotnisku z prędkością galopującego żółwia. Na dwóch pierwszych biegach. Minęło wyznaczone dlań 20 minut, a on nadal jechał. Powoli.
Spojrzenia rzucane przeze mnie na tarczę zegarka na prawym nadgarstku stały się absurdalnie częste. A on nadal jechał. Powoli. Przekroczył swój limit 20 minut, potem następny. Nasza sytuacja stawała się rozpaczliwa, a dopracowany w każdym szczególe wyczynowy silnik Forda cierpiał na zbyt niskich obrotach. Takt powstrzymał mnie przed wydaniem dyspozycji, aby sfilmowano wyczyny naszego kolegi.
Gdy wreszcie zatrzymał się i wysiadł, dosłownie pobiegłem, o ile to możliwe przy moich gabarytach i astmie, w kierunku samochodu. Krótkie pytanie do Hirvonena: "nie mamy czasu na co-drive, pojedziesz od razu na prawym? Nie będziesz się bał?" Fin wzruszył ramionami i odparł: "Jasne, że pojadę. Jestem przecież Finem."
Ruszanie z miejsca i mnie sprawiło problem. Kilkakrotnie. Klnąc pod nosem, w końcu się nauczyłem operować sprzęgłem i pojechałem. Zaczęliśmy tradycyjnie, od zdjęć robionych z drugiego auta, aby na pewno mieć już bazę dla artykułu. Potem Bartek i Paweł ustawili się na zakrętach pokonywanej w pętli trasy, by przy każdym przejeździe gromadzić materiał.
Jak się potem okazało, nasza dopracowywana przez lata strategia realizacji artykułów po raz kolejny miała nas uratować... Przyspieszyłem. Nie mogłem się przyzwyczaić do operowania pojedynczą łopatką po prawej stronie kierownicy, która działała jak dźwignia sekwencyjnej skrzyni biegów, ale po chwili i to opanowałem.
Hirvonen, siedzący obok mnie ze stoickim spokojem, powiedział mi przez interkom: "jedź po dziurach, prędzej ci kręgosłup pęknie, niż złamiesz zawieszenie". Miał rację. Zawieszenie Reigera to osobna liga. Gdy zaczynałem chwytać naturalny rytm samochodu, jechać znacznie szybciej, wychodząc z zakrętów i dymiąc wszystkimi czterema oponami, nagle zmienił się tembr silnika. Niepokojąco.
Zjechałem do mechaników. Podejrzewano pęknięcie tłoka. Ech, pojeździłem samochodem przez osiem minut. Na szczęście wystarczyło to do wykonania kompletu zdjęć i zarejestrowania filmu, bo musieliśmy pędzić na lotnisko. Tuż przed odjazdem powiedziano mi, że nawaliła tylko jedna z cewek zapłonowych, więc kamień spadł mi z serca.
Czas odebrany nam przez skupionego na sobie kolegę został bezpowrotnie stracony, ale przez zaledwie osiem minut zdołałem przekonać się, że istnieją samochody, przy których egzotyczne Ferrari czy Lamborghini to tylko kolorowa zabawka. Focus WRC zrobił na mnie ogromne wrażenie i o tym starałem się napisać w artykule.
Materiał zrealizowany w osiem minut spodobał się kolegom z innych krajów, licencję na jego publikację zakupiła bowiem między innymi włoska i bułgarska edycja miesięcznika Top Gear. Nie spodobało się to redakcji brytyjskiej (nikt z niej nie został zaproszony), ale trudno. Nie robiliśmy tego dla niej, tylko dla czytelników.
Krótki film dokumentujący tę przygodę:
***
Autorem zdjęć do niniejszego tekstu był Bartek Szyperski, mój przedwcześnie zmarły przyjaciel i wieloletni współpracownik; i to jemu dedykuję ten artykuł.