Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia ktoś formalnie zakazuje wam jedzenia schabowych, a za to zmusza do kupowania sushi, bo "surowa ryba jest bezpieczniejsza dla waszego zdrowia!". Czy ktoś taki nakaz zaakceptuje?
Gdyby rzeczywiście tak się zdarzyło, cała Polska – od Tatr po Władysławowo – postawiłaby się okoniem, bo to niemal jawne "odbieranie wolności obywatelskiej"! Szwedom pomysł ze zmianą ruchu wprowadzony przez parlament też się nie podobał, ale w dniu H (w języku sąsiadów znad Bałtyku „Dagen H" od sformułowania "högertrafikomläggningen", czyli dosłownie skłonność do trzymania się prawej strony) tłum wyszedł na ulice bez agresji i wyłącznie z ciekawości. Nic dziwnego. Trzeciego września 1967 roku Szwecja zmieniała zasady ruchu, które u nich obowiązywały od ponad 230 lat.
Jaka jest historyczna geneza ruchu prawostronnego i skąd on w ogóle się wziął? Podobno ma to związek z fizjologią. Większość ludzi jest bowiem praworęczna. Gdy więc przychodziło do walki z użyciem białej broni, lepiej było trzymać się lewej skrajni, żeby wygodniej zadawać ciosy intruzom po prawej (poza tym na konia wsiada się od lewej, po tej stronie przytraczano też pochwę miecza).
Najwidoczniej rycerskie obyczaje tak mocno weszły w krew wyspiarzom z Wielkiej Brytanii, że jazdę lewostronną uznali za jedyną słuszną. Nakaz, wraz z brytyjskim prawem, rozprzestrzenił się w wielu krajach świata. W końcu Brytania swoje kolonialne korzenie zapuszczała dosłownie wszędzie, od Afryki po Daleką Azję i — cofając się do XVIII wieku — obecne USA.
Na podstawie Ameryki, nawiasem mówiąc, najłatwiej znaleźć wytłumaczenie dla obowiązującej także u nas "prawostronności". Anglicy musieli uznać niepodległość Stanów, a te były bezkresne i puste. Ludzi było tam znacznie mniej, a więc i towary transportowano nieco inaczej.
Powszechne stały się ciężkie wozy zaprzęgane w kilka par koni. Takim „zestawem" ciężko było powodować z kozła. Woźnica, który chciał widzieć lepiej i skuteczniej trzymać zwierzaki w ryzach, siadał więc na ostatniego konia po lewej, żeby mieć bat w prawej ręce. Siłą rzeczy wolał też trzymać się prawej strony drogi, żeby dać się bezpiecznie wyminąć.
W ruchu prawostronnym oczywiście po lewej. Jedna trzecia świata woli jednak "lewiznę", a więc samochody z kierownicą po prawej. Kiedyś te proporcje były inne. Można nawet założyć, że wynosiły pół na pół, ale od czasów tuż po pierwszej wojnie światowej do, licząc z grubsza lat 80. XX wieku, kilkadziesiąt krajów (w tym Szwecja, do której wrócę za chwilę) przeszło na ruch prawostronny.
Wcale nie było to jednak zjawisko masowe i nie wydarzyło się w jednej chwili. Na przykład Grecy "przełączyli się" w roku 1926, Portugalia w 1928, a Czesi dopiero w 1939, co zresztą wymusił niemiecki okupant w stworzonym przez siebie Protektoracie Czech i Moraw.
Po lewej stronie jeździmy w krajach anglosaskich (wyjątek Gibraltar i tzw. BIOT, czyli Brytyjskie Terytorium Oceanu Indyjskiego), w Azji (m.in. Japonia, Tajlandia, Indie, Seszele, Nepal), ale też w połowie Afryki (np. w Mozambiku, Namibii czy RPA).
Ciekawostka to Samoa, gdzie 7 września 2009 roku ruch zmieniono z… prawostronnego na lewostronny. "Dokładnie o 6 rano czasu miejscowego minister policji Leaupepe Toleafoa Apulu Faafisi poinformował przez radio, że wszyscy samoańscy kierowcy muszą się teraz zatrzymać. Chwilę później premier Tuila’epa Sailele Malielegaoi wystąpił z orędziem, informując o zmianach", podała wówczas agencja Associated Press. "W Apii, stolicy Samoa, zaczęły wyć syreny ostrzegawcze, a w kościołach bić w dzwony".
Zmiana poszła jednak całkiem gładko, nikogo specjalnie nie zaskoczyła i była wyczekiwana. W przypadku państwa zagubionego w falach Oceanu Spokojnego najważniejszy był bowiem aspekt ekonomiczny, a konkretniej źródło sprowadzania aut nowych i używanych.
Wyspiarzom najbliżej przecież do Australii i Nowej Zelandii, gdzie obowiązuje ruch lewostronny i powszechne są samochody z kierownicami po prawej. Sprowadzanie aut z USA, Europy, a nawet z Azji na Samoa było zwyczajnie za drogie. Prościej było cały kraj przestawić niż utrzymać obowiązujące wcześniej komunikacyjne status quo.
Wróćmy do historii i pamiętnego "Dagen H". Zanim do niego doszło, Szwedzi w roku 1955 przeprowadzili referendum. Zaskakujące, ale respondenci… krytycznie wypowiedzieli się o wszelkich próbach zbliżania zwyczajów szwedzkich do krajów Europy Zachodniej. Oni po prostu nie chcieli żadnych zmian.
Na nic zdały się tłumaczenia, że skoro korzystają z aut importowanych z Francji, Niemiec czy Włoch i nawet rodzime Volvo, czy Saaby sprzedają się najlepiej z kierownicą po lewej stronie, kierowcy powinni wybrać prawą stronę drogi, żeby ją lepiej widzieć.
Szwedzi w połowie lat 50. nie dali się przekonać, że podczas podróży do sąsiednich krajów znikną wszelkie komunikacyjne bariery. To był pewnego rodzaju wytrych, bo wiele familii ze Szwecji ma krewnych także w Norwegii, Danii czy Finlandii. Argument więc niby mocny, ale jednak nie do końca przekonujący.
"Mówimy stop zmianom i basta!", orzekło blisko 83 procent obywateli. Mimo to reorganizację z czasem przeforsowano. W roku 1963 (czyli 8 lat po referendum) znakomita większość posłów szwedzkiego parlamentu opowiedziała się za propozycją premiera Tage Erlandera, w nosie mając zdanie opinii publicznej.
Przygotowania trwały do 1967 roku. Akcja, poprzedzona odliczaniem w publicznym radio, zaczęła się we wczesnych godzinach rannych 3 września 1967 roku. Wybrano niedzielę, bo wtedy ruch jest najmniejszy. Na zdjęciach z tamtego dnia widać uliczny chaos i korek, który zdaje się nie mieć końca.
W rzeczywistości nie było chyba aż tak tragicznie. Zanotowano mniejszą niż normalnie liczbę wypadków (jedne źródła podają 125, inne – 150), nikt tego dnia nie zginął. Szwedów można podziwiać za organizację, bo w stosunkowo krótkim czasie musieli przewrócić do góry nogami cały istniejący system komunikacyjny.
Nie tylko zmieniali znaki (szacunkowo 350 tysięcy) i malowali nowe pasy na drodze (wcześniej były żółte, po zmianie wprowadzono białe), ale też montowali tysiące sygnalizatorów świetlnych w nowych miejscach i sprytnie reorganizowali ruch (wyzwanie zwłaszcza tam, gdzie były ulice jednokierunkowe). Według danych, które w archiwach wyszukali dziennikarze BBC, trzeba było wymienić 8 tysięcy autobusów i zlikwidować wiele linii tramwajowych. Wydano ciężkie miliony na edukację. Do pomocy w tej megapromocyjnej kampanii zaangażowano nawet muzykę.
U nas mówimy Kowalski i każdy wie, że chodzi o statystycznego Polaka – ludzi o takim nazwisku jest u nas najwięcej. W Szwecji odpowiednikiem Kowalskiego jest Svensson. Jak takiemu wbić do głowy, że właśnie zmieniło się prawo o ruchu drogowym i że nie może już jeździć jak wcześniej?
Na początek w całym kraju, dosłownie wszędzie, pojawiły się znaki z literą H, w którą wpisano strzałkę biegnącą po przekątnej, z lewej na prawo. Rozdano miliony nalepek umieszczanych, oczywiście "ku pamięci!", na deskach rozdzielczych lub wprost na szybach aut. Za darmo kierowcy dostawali rękawiczki skórzane w dwóch kolorach (prawa zielona, lewa czerwona), a logo ze stylizowanym "h" pojawiło się na męskich skarpetach oraz na… bieliźnie dla pań. Dla zachęty modelka, która je założyła do zdjęć, pozowała topless!
Szwedzki rząd hojną ręką sypnął kasą muzykom. Zorganizowano konkurs i wybrano piosenkę, którą do bólu i przez cały czas transmitowało radio. Wygrał mało znany w Polsce zespół Telstars z utworem "Håll dig till höger, Svensson!", co w wolnym tłumaczeniu oznacza "Trzymaj się kursu, Svensson!".
Mniej dosłownie? "Iść w inną stronę (a więc w tym wypadku na lewo – przyp. autora)" to w Szwecji podobno sugestia skoku w bok. Piosenka z żartobliwą dwuznacznością chyba się miejscowym spodobała – dotarła do piątego miejsca listy przebojów.
W 1997 roku Szwecja zaczęła wdrażać program Vision Zero, który zakłada, że za parę lat na drodze nikt już nie zginie. Można się z tego śmiać lub nawet kpić, ale wieloletnie starania przyniosły wymierny efekt. Szwedzki urząd statystyczny SCB przed kilkoma miesiącami opublikował raport za rok 2020.
"W wypadkach drogowych zginęły u nas tylko 204 osoby, najmniej w całej historii. Ciężko rannych zostało 1645 osób (1951 w roku 2019), zaś lekko 13709 (15768 rok wcześniej)". Na tle Europy Szwecja wypada wręcz modelowo – tam po prostu jest bezpiecznie. Zwłaszcza w miastach, bo wedle wyliczeń statystyków większość ofiar ginie w wypadkach poza nimi.
Założenia "wizji zero" wcale nie są futurystyczne, bo program wprowadzany jest na szeroką skalę i coraz bardziej konsekwentnie. W kraju, w którym produkowane są supermaszyny Koenigsegg, nauczyli się szanować prędkość.
Nikogo też dziwi, że Volvo montuje w samochodach ograniczniki prędkości do 180 km/h. My się burzymy, oni robią swoje. Na wielką skalę i konsekwentnie jak wcześniej przeprowadzili swój "Dagen H". Organizacja "przełączenia stron" kosztowała wtedy podatników blisko 630 milionów ówczesnych koron (dziś można to przeliczyć na ok. 316 milionów dolarów), ale nie przyniosła spektakularnej poprawy bezpieczeństwa.
Najpierw liczba ofiar wypadków wprawdzie zmalała, jednak szybko wróciła do poprzedniej średniej. Statystyki poprawiły się dopiero gdy nakazano zapinanie pasów, jazdę na światłach i wprowadzono drakońskie mandaty za łamanie przepisów. My już pasy zapinamy. Jeździmy też na światłach, a i cena mandatów właśnie podskakuje. Ciekawe, czy to wystarczy, żeby w Polsce też było bezpiecznie?