Co sprawia, że samochody elektryczne nie cieszą się w Polsce szczególnym zainteresowaniem? Po pierwsze, wciąż niezbyt rozbudowana oferta modelowa i wysokie ceny; po drugie, ograniczony zasięg; po trzecie, brak zachęt rządowych (dofinansowanie, etc.); po czwarte, nieduża liczba stacji ładowania powodująca, że planowanie podróży nabiera zupełnie innego znaczenia; po piąte, długi czas ładowania akumulatorów. Toyota znalazła sposób na rozwiązanie części tych problemów. Ten sposób nazywa się Mirai.
Japoński zmysł estetyczny dalece odbiega od europejskiego. Najlepszym wyrazem tych różnic jest karoseria wodorowego Miraia. To, czy się podoba, jest oczywiście kwestią gustu, ale świat motoryzacji zna już przykłady fantazyjnego gięcia blachy, którego efekty są dla oczu znacznie bardziej przyjemne (patrz: BMW i8). Równie futurystyczne jak karoseria jest wnętrze, choć to nie przywodzi na myśl pytania: "Co autor miał na myśli?". Na konsoli centralnej próżno szukać pokręteł. Najważniejsze urządzenia pokładowe obsługuje się panelem dotykowym. Wygodne rozwiązanie, choć deska rozdzielcza jest przeładowana informacjami. Wyświetlane są one na trzech ekranach, co może wprawiać w lekki zawrót głowy. Na szczęście obsługa jest dziecinnie prosta. Cieszy też użycie dobrych materiałów.
Po wciśnięciu przycisku z napisem "Power"... nie dzieje się nic. Panuje kompletna cisza, a do wnętrza nie docierają żadne wibracje. Wrażenie jest identyczne jak w klasycznych samochodach elektrycznych. Miraia różni od nich to, że pod fotelem kierowcy znajduje się mała elektrownia, czyli ogniwa paliwowe, wytwarzające prąd niezbędny do napędzania silnika elektrycznego o mocy 154 KM i maksymalnym momencie obrotowym 335 Nm (dostępnym w pełnym zakresie obrotów). Jak to działa?
Pod podłogą znajdują się dwa wysokociśnieniowe pojemniki na wodór. W wyniku jego reakcji z tlenem w ogniwach powstaje prąd, dzięki któremu silnik elektryczny napędza koła. W zespole napędowym znajdują się jeszcze m.in. przetwornica napięcia, która pozwoliła zmniejszyć liczbę ogniw paliwowych, oraz akumulator, gromadzący energię powstałą podczas hamowania. Jedynym efektem ubocznym reakcji zachodzących w ogniwach paliwowych jest czysta woda.
Tankowanie Miraia do pełna zajmuje 3 minuty, a zalanie zbiorników pod korek pozwala pokonać - według zapewnień Toyoty - 500-700 km. Koszt przejechania 1 kilometra jest taki jak w zwykłych silnikach benzynowych. Napęd wodorowy rozwiązuje zatem dwie najważniejsze bolączki aut elektrycznych - ograniczony zasięg i długie ładowanie. Są jednak i takie, których jeszcze długo nie rozwiąże. Po pierwsze, w Polsce nie ma na razie ani jednej stacji tankowania wodoru; po drugie, auto nie jest dostępne w Polsce; po trzecie, ceny Toyoty Mirai w Niemczech startują od 66 tys. euro, czyli od około 280 tys. zł.
Instytut Transportu Samochodowego podjął się trudnej próby "wodoryzacji" Polski, czyli sprawienia, by wodór stał się faktyczną alternatywą dla oleju napędowego i benzyny. Szybko to jednak nie nastąpi. Do 2030 r. nad Wisłą zostanie wybudowane 30 stacji tankowania wodoru. ITS szacuje, że pełne urynkowienie technologii wodorowej w Polsce nastąpi prawdopodobnie w latach 2040-2050. Przyszłość odległa, a to wciąż jedynie prognozy.
Jeśli jednak analizy ITS się sprawdzą, a do tego czasu w ofertach innych producentów pojawią się auta z ogniwami paliwowymi, których ceny nie będą tak wysokie jak obecne ceny Miraia, za 30 lat świat motoryzacji może wyglądać zupełnie inaczej niż dziś. Tym bardziej, że Toyota ma już doświadczenie w rozpowszechnianiu nowoczesnych technologii. Mirai może być tym, czym dawniej był pierwszy Prius - na początku ciekawostką, a później zwyczajnym autem o niezwyczajnym i wydajnym napędzie. Dziś Mirai to jeszcze czysty pokaz siły japońskiej marki. Dawniej były nim hybrydy, stanowiące obecnie jedną czwartą sprzedaży aut japońskiej marki w Europie.
ZOBACZ TAKŻE: