Donald Tusk nie jest sam. To kolejny członek towarzystwa politycznej patologii drogowej

Piotr Kozłowski
Do reprezentacji politycznych piratów drogowych właśnie dołączył Donald Tusk. Stracił prawo jazdy za 107 km/h w terenie zabudowanym.

#piratSTOP to edukacyjna akcja redakcji Moto.pl, pod której szyldem publikowany jest cykl materiałów opisujących drogową rzeczywistość w Polsce. Celem akcji jest budowanie świadomości zagrożeń, promowanie drogowej empatii, piętnowanie zachowań niebezpiecznych i wyjaśnianie często zawiłych zależności składających się na szerokie pojęcie ruchu drogowego. Jeśli jest coś, co Twoim zdaniem powinniśmy opisać, napisz na moto.redakcja@agora.pl lub użyj hasztagu #piratSTOP w mediach społecznościowych.

Zapewne nie z tego powodu Wiśniewo koło Mławy chciało zyskać rozgłos. To tu patrol drogówki zatrzymał pędzącego Donalda Tuska. Radar wskazał 107 km/h, choć znaki nie pozwalały jechać szybciej niż 50 km/h. To teren zabudowany, a zatem oprócz mandatu i punktów karnych Donaldowi Tuskowi zatrzymano prawo jazdy na trzy miesiące. Polityk sprawę skomentował krótko na Twitterze.

Więcej o przepisach drogowych przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl.

Jest przekroczenie przepisu drogowego, jest kara zatrzymania prawa jazdy na 3 miesiące plus 10 punktów i mandat. Adekwatna. Przyjąłem ją bez dyskusji

- pisze Tusk.

Żeby lepiej uzmysłowić, z jakim kalibrem wykroczenia mamy do czynienia, warto wspomnieć, że droga hamowania na suchej nawierzchni przy 50 km/h wynosi 15-19 m. Przy 110 km/h, wzrasta do 34-42 m. Jadąc tyle, co Donald Tusk, trzeba zacząć hamować około 40 m przed przeszkodą, by w nią nie uderzyć. Pole karne boiska do piłki nożnej ma nieco ponad 40 m szerokości.

Zobacz wideo Jechał 221 km/h drogą S8

Dobrze, że polityk nie postawił na mętne tłumaczenia. Dobrze też (choć zapewne niektórzy specjaliści od wizerunku są odmiennego zdania), że nie zdecydował się na publiczny żal za grzechy. Przy tak radykalnym złamaniu przepisów byłoby to niewiarygodne. Po prostu widać, że Donald Tusk - co jest wielce rozczarowujące nie tylko w jego przypadku - jest jednym z wielu polityków, dla których przepisy drogowe są tymi, które można łamać. Marnym pocieszeniem - choć jednak - jest fakt, że Tusk za swój wybryk zapłacił taką samą cenę jak każdy inny kierowca, ponosząc dodatkowo konsekwencje wizerunkowe. Bo są tacy, którzy w takich sytuacjach chętnie korzystają z immunitetu.

Nie tylko Donald Tusk stracił prawo jazdy

Jak to się dzieje, że polska klasa polityczna, która - szczególnie w ostatnim czasie - tak głośno piętnuje drogowe patologie, sama bywa tej patologii reprezentantem? Dlaczego ktoś, kto narzuca innym reguły, ustala stawki mandatów i wykorzystuje wypadki do celów politycznych, sam nie przestrzega tych reguł? Bo ma podobne jak wielu kierowców podejście do przepisów ruchu drogowego.

W wypowiedzi dla "Faktów" TVN Katarzyna Lubnauer z Nowoczesnej powiedziała, że:

Tusk jako polityk powinien szczególnie przestrzegać przepisów.

Owszem, politycy powinni świecić przykładem. Pełna zgoda. Ale przepisów nie można przestrzegać szczególnie lub nieszczególnie. Albo się ich przestrzega, albo nie. Fotoradary mogą i mają tolerancję wynikającą ze zmiennych warunków pomiaru. Ale politycy (i my kierowcy też) nie możemy dawać przyzwolenia na łamanie przepisów. Nie możemy nieszczególnie stosować się do limitów prędkości. Bo nieszczególnie to ile? 10 km/h ponad limit? 20 km/h? A może 57 km/h, o które dozwoloną prędkość przekroczył Donald Tusk?

Reprezentantów klasy politycznej, którzy nieszczególnie liczą się z przepisami ruchu drogowego, jest oczywiście znacznie więcej. "Fakty" przypomniały, że Tusk dołączył do trzech innych polityków, którzy w terenie zabudowanym jechali o co najmniej 50 km/h więcej niż pozwalają na to limity. Stanisław Żmijan (PO) jechał o 53 km/h za szybko, Lech Kołakowski (PiS) o 58 km/h, a Zbigniew Dolata (PiS) o 78 km/h. Przypomnę - mowa o terenie zabudowanym. Dolata i Żmijan przyjęli mandaty i stracili prawa jazdy na trzy miesiące. Kołakowski mandatu nie przyjął (każdy kierowca ma do tego prawo), prawa jazdy nie oddał, twierdząc, że podczas kontroli nie miał go przy sobie.

#PolitykuZwolnij

Na szczególną uwagę zasługuje Kazimierz Smoliński (PiS), który publicznie nawoływał Donalda Tuska, by ten zwolnił (#TuskuZwolnij), sugerując, że Tusk pomylił teren zabudowany z niemiecką autostradą.

Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie to, że nie jest. I gdyby nie fakt, że Kazimierz Smoliński również został zatrzymany przez policję za przekroczenie prędkości. Nie poniósł za to odpowiedzialności, bo skorzystał z immunitetu. Zresztą nie on jeden. Słynący z uwielbienia prędkości Jacek Kurski też zasłaniał się immunitetem, gdy w terenie zabudowanym przekroczył dozwoloną prędkość o prawie 40 km/h. Konsekwencji nie poniósł również wtedy, gdy podpiął się pod pędzący na sygnale konwój. Stwierdził jedynie, że zrobił to, bo "dobrze się tak jechało". Ten skrajny przypadek nieodpowiedzialności i arogancji trudno nawet skomentować.

Przepisy ruchu drogowego mają w Polsce szczególny status. Nie dość, że są łamane najczęściej, to na dodatek istnieje na to przyzwolenie, bo przecież "każdemu się zdarza". Tylko gdzie przebiega granica tolerancji? I dlaczego w ogóle taką granicę mamy wyznaczać? Złodziej nie przestaje być złodziejem tylko dlatego, że rynkowa wartość skradzionych przez niego towarów jest znikoma. Owszem, od niej zależy kaliber zarzutów (wykroczenie lub przestępstwo), ale kradzież zawsze pozostaje kradzieżą. Dlaczego zatem tak liberalnie podchodzimy do kwestii związanej z łamaniem przepisów drogowych? 20 km/h za szybko to żadne złamanie przepisów? To o od 6 do 8 m dłuższa droga hamowania. W niektórych sytuacjach to życie lub śmierć.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.