Nie jest żadną tajemnicą, że infrastruktura rowerowa w Polsce kuleje. Starsze drogi rowerowe - szczególnie te ułożone z kostki chodnikowej - zazwyczaj są w złym stanie technicznym, stając się nawet niebezpieczne dla cyklistów. Te nowsze często są projektowane w pośpiechu, bezmyślnie i po linii najmniejszego oporu.
Co gorsza, często niespodziewanie się kończą nie dając rowerzystom szansy na prawidłowe kontynuowanie jazdy. W wielu miastach stanowią wręcz zbiór oderwanych od siebie odcinków porozrzucanych tu i tam, zamiast jednej, spójnej sieci dróg rowerowych. Efekt jest taki, że wielu rowerzystów nie jeździ zgodnie z przepisami, bo obawia się o swoje bezpieczeństwo lub nie wie, którą częścią drogi powinni się poruszać.
Zastanówmy się zatem, co powinien zrobić rowerzysta w sytuacji, gdy droga rowerowa pod jego kołami nagle się kończy. Niestety - o ile tylko chce przestrzegać polskich przepisów - musi nieźle się natrudzić. Przede wszystkim w takiej sytuacji powinien poszukać kolejnego fragmentu drogi dla rowerów lub innej trasy z dopuszczonym ruchem rowerowym (która może być po drugiej stronie drogi).
Jeśli takiej nie ma, konieczne będzie zjechanie na jezdnię. Najlepiej zrobić to na najbliższym skrzyżowaniu. Pamiętając jednak, aby nie jeździć po chodniku. Jeśli zarządca drogi przygotował odpowiedni wjazd z drogi rowerowej na jezdnię, warto z niego skorzystać. Pamiętajmy, że włączając się do ruchu, trzeba przepuścić wszystkie pojazdy, które już znajdują się na jezdni.
Problem w tym, że czasem stan infrastruktury rowerowej jest tak zły, że przepisowe poruszanie się jednośladem zakrawa na absurd. Oto przykład, na który natknęliśmy się podczas wycieczki rowerowej w położonym pod Warszawą Młochowie. Prześledźmy przebieg tej drogi na zdjęciach.
Podróż zaczynamy na stosunkowo nowej, asfaltowej drodze dla rowerów, ciągnącej się przez ponad dwa kilometry wśród drzew. Chwilę później dojeżdżamy do ronda i tu zaczynają się już dziać bardzo dziwne rzeczy.
Nowa droga rowerowa nagle przechodzi we fragment starszego tzw. ciągu pieszo-rowerowego (lub jak kto woli - drogi dla rowerów i pieszych), czyli przestrzeni, której jedna (wyznaczona znakiem) część jest przeznaczona dla pieszych, a druga dla rowerów.
Brakuje oznaczeń, dlatego należy zgadywać, że to właśnie wykonaną z szarej kostki część przygotowano dla rowerzystów, a z czerwonej dla pieszych (dziwne, zazwyczaj jest odwrotnie). Można mieć też poważne wątpliwości, czy na pewno jest ona dwukierunkowa (jest bardzo wąska), ale znaku kończącego DDR nie było, więc najpewniej jest.
Chwilę później potwierdza to zresztą znak kończący ciąg pieszo-rowerowy. Tu okazuje się, że jednak byliśmy w błędzie, bo to czerwony fragment jest częścią rowerową, a szary pieszą. W tym miejscu coś poszło nie tak, bo namalowane na kostce oznaczenia sugerują, że jest zupełnie odwrotnie. Za znakiem czerwona część drogi staje się chodnikiem, a szara prowadzi rowerzystów wprost na jezdnię.
I wszystko jest w porządku, dopóki to z jezdni wjeżdżamy na ciąg pieszo-rowerowy. Jezdnia jest w tym miejscu przedzielona wysepką, a ścieżka rowerowa prowadzi nas prosto na czołowe zderzenie z jadącymi z przeciwka samochodami. Trzeba zatem cofnąć się kilkanaście metrów, aby móc przejechać na drugą stronę i kontynuować jazdę prawidłową stroną jezdni.
Do przejechania jezdnią mamy niewiele, bo 150-200 metrów. Po drugiej stronie drogi zaczyna się bowiem droga pieszo-rowerowa, czyli taki rodzaj infrastruktury, który umożliwia zarówno pieszym, jak i rowerzystom korzystanie z całej szerokości tego szlaku.
Wygląda na to, że ten fragment został zbudowany dość niedawno. Nie jest jednak długi. Kilkadziesiąt metrów dalej dojeżdżamy bowiem do kolejnego ronda, gdzie... znów zaczyna się ciąg pieszo-rowerowy, ale tym razem nowszy i odpowiednio oznaczony. Nie zabrakło nawet znaku zakazującego wjechania z drogi dla rowerów na jezdnię po nieodpowiedniej stronie.
Przejeżdżamy zatem na drugą stronę jezdni po przejeździe dla rowerów i kontynuujemy jazdę. Tym razem jednak znów po czerwonej kostce chodnikowej, bo ciąg pieszo-rowerowy staje się tu nagle drogą pieszo-rowerową. Do tego szalenie krótkim, bo o długości może 30 metrów. Dalej trasa się urywa, a drogowcy nie przewidzieli jakiegokolwiek dogodnego zjazdu na jezdnię.
Chcąc zatem jeździć zgodnie z przepisami, musimy lawirować między drogą dla rowerów, ciągiem pieszo-rowerowym, jezdnią i drogą pieszo-rowerową, zjeżdżając z jednego fragmentu na drugi. A warto pamiętać, że np. na drodze pieszo-rowerowej rowerzysta nie ma pierwszeństwa (mają je piesi), w przeciwieństwie do ciągu pieszo-rowerowego (gdzie piesi nie mogą poruszać się po części dla rowerzystów).
Cała trasa jest zwyczajnie zbyt zagmatwana dla przeciętnego rowerzysty dlatego niemal każdy na wysokości ronda po prostu kontynuuje jazdę chodnikiem. Ruch można było tu zorganizować zdecydowanie prościej. Trudno zrozumieć też, dlaczego włodarze gminy zdecydowali się wybudować nowe drogi rowerowe łącząc je fragmentem starszego, fatalnie oznaczonego i zbyt wąskiego ciągu dla pieszych i rowerzystów.
Problem w tym, że takich miejsc w Polsce jest zdecydowanie więcej. Nowe fragmenty dróg dla rowerów poprzecinane są kawałkami starszych ścieżek z kostki brukowej i innymi szlakami dopuszczającymi (lub nie) ruch rowerowy. Trudno się jest w tym wszystkim połapać. A samo lawirowanie między jezdnią, drogą rowerową i wspólnymi szlakami pieszo-rowerowymi jest też zwyczajnie męczące.