O rekordach Guinnessa opowiadamy również w tekstach publikowanych w serwisie Gazeta.pl.
W księdze rekordów Guinnessa robi się dość tłoczno. Pojawiają się w niej kolejne i coraz dziwniejsze osiągnięcia. Dobrym przykładem jest najnowszy rekord. W ramach jego bicia mężczyzna z Kanady musiał pokonać maksymalnie długi dystans, jadąc rowerem bez trzymania dłońmi jego kierownicy.
W tym punkcie ciekawostka. Jakiś czas temu Elias Schwärzler został najszybszym rowerzystą świata. Podczas bicia rekordu Guinnessa mknął 272 km/h na rowerze ciągniętym przez motocykl.
Robert Murray musi być wyjątkowym entuzjastą jazdy rowerowej. Na tyle wyjątkowym, że właśnie przy pomocy tego środka transportu postanowił pobić rekord świata. W jakiej kategorii? W jeździe bez trzymania kierownicy na najdłuższym dystansie. Zadanie brzmi ambitnie i bez wątpienia ambitne było. Szczególnie że Kanadyjczykowi udało się nie przewrócić i pokonać jednocześnie – UWAGA! – 130 kilometrów. Dokładnie to 130,29 km. Pokonanie tego dystansu zajęło mu 5 godzin i 37 minut.
Mówienie w przypadku bicia tego rekordu świata o trudnościach nie jest bezpodstawne. I nie chodzi o samą sztukę balansowania. Jest też kilka spraw, o których na pierwszy rzut oka można nie pomyśleć. Jadąc w pozycji całkowicie siedzącej, mocno obciążane są nogi cyklisty, ale także lędźwie czy odcinek szyjny kręgosłupa. Robert Murray musiał zatem nauczyć się radzić sobie z dolegliwościami w tym zakresie.
Na koniec pozostaje tak właściwie jeszcze jedno pytanie. I brzmi ono: "Po co to wszystko?". Robert Murray ma jednak dobre wyjaśnienie. Bo pobił rekord świata nie dla samej sztuki bicia rekordu świata i własnej satysfakcji. On zdecydował się na taki wyczyn w ramach zbierania środków dla Towarzystwa walki z Alzheimerem w Calgary. Chciał zwrócić uwagę na tę akcję i sprawić, że organizatorom uda się zebrać więcej pieniędzy. A w tej perspektywie Panu Robertowi można bić podwójne brawa. Za rekord i za szczytny cel.