Jako wielki fan starego "Top Gear" do nowego programu (a raczej show) Clarksona, Hammonda i Maya podchodziłem z mieszanymi uczuciami. Powrotu wielkiej trójki wyczekiwałem, a kiedy Amazon w końcu wypuścił pierwsze odcinki, to poczułem ogromne rozczarowanie. Bo wiele rzeczy się tam po prostu nie zgadzało i było najzwyklejszymi zapychaczami.
Weźmy choćby sam namiot i rozmowy w studiu, z których twórcy w końcu zrezygnowali. Dużo było też nieśmiesznych żartów, a prowadzący za bardzo chcieli nawiązywać do starych gagów z "Top Gear" i popadali w przesadę, tak naprawdę parodiując samych siebie, a nie proponując tego, za co fani na całym świecie ich pokochali. Były też chwile, kiedy widz nie wiedział, co się dzieje i się nudził. Dla mnie momentem, w którym chciałem sięgnąć po pilota i wyłączyć telewizor, były jakieś absurdalne scenki, w których Brytyjczycy bawili się w komandosów czy innych antyterrorystów.
Formuła z "Top Gear" się wyczerpała, a "Grand Tour" wybitnie to pokazał. Oczywiście nie wszystko było złe! Wciąż fragmentami bawiłem się świetnie i włączałem kolejne odcinki. Na pewno poczuli to sami twórcy, ponieważ zaskakująco szybko zdecydowano się anulować zapowiadane sezony. "Grand Tour" został skasowany i wrócił w nowej formie — Clarkson, Hammond i May postanowili skupić się tylko na wielkich wyprawach. Do tej pory taka pojawiała się zwykle raz na sezon.
W czwartym sezonie prowadzący najpierw pływali po Wietnamie i Kambodży, w drugim odcinku ruszyli szukać pirackich skarbów, a potem zostali zamknięci na Wyspach Brytyjskich przez koronawirusa. Pandemia postawiła znak zapytania przy nowej formule programu. Bo jak organizować wielkie wyprawy, kiedy podróżowanie jest praktycznie niemożliwe?
W trzecim odcinku Clarkson, Hammond i May ruszyli więc w podróż do Szkocji. I, o Boże..., jakie to było... słabe. A przynajmniej ja, zamiast dobrze się bawić, to czułem zażenowanie. Znowu wróciło to, co najgorsze — już opowiedziane żarty, te same patenty, przerysowane scenki między bohaterami, niszczenie przyczep kempingowych i cała masa stereotypów, bo przecież trzeba wyśmiać Chiny (stamtąd jest wirus hihi), Amerykanów (klasykami z USA ekipa jeździła) i Szkotów (bo to Szkoci). Może i byłoby to zabawne, gdybyśmy nie słyszeli i nie widzieli tych żartów już setki razy. Po szkockim odcinku chyba pierwszy raz tak na poważnie zwątpiłem w "GT".
A najnowszy odcinek sprawił, że jednak znowu przypomniałem sobie, dlaczego oglądam Clarksona, Hammonda i Maya. Wrócili do formy. Oczywiście nie mogło zabraknąć topgearowych głupot, stereotypów i oklepanych żartów (m.in. zrzucenie Citroena ze śmigłowca, budowa trebusza czy strajk obsługi toru podczas wyścigu), ale było tego zdecydowanie mniej niż ostatnio i wcale tak nie raziło. To przecież cześć uroku trójki prowadzących i konwencja programu. W małych mądrze wymierzonych dawkach można się uśmiechnąć.
Zwłaszcza że rdzeniem odcinka są tu francuskie samochody (a to przecież o samochody powinno chodzić) i pasja do nich całego tria. Znowu opowiadali o przeróżnych modelach w sposób, jaki potrafią chyba tylko oni. Lekko, przyjemnie, z przymrużeniem oka, ale przemycając mnóstwo ciekawostek i pokazując, że motoryzacja może być ciekawa nawet dla kogoś, kto na co dzień się nią nie interesuje. Na ekranie widzimy francuskie samochodowe dziwactwa, imponujące projekty, kultowe hot hatche i arcykomfortowe limuzyny.
Jeśli, tak jak ja, zwątpiliście już w ekipę z "Grand Tour", to w wolnej chwili włączcie najnowszy odcinek. To naprawdę przyjemne półtorej godziny. Trzymam kciuki, żeby kolejna produkcja była bardziej francuska niż szkocka. Clarkson, Hammond i May wciąż mają to coś.