Festiwale rządzą się swoimi prawami. Są trochę jak ludzie. Każdy jest inny, ale łączą je wspólne problemy. Po pierwsze nocleg. Jeżeli nie zarezerwujecie go z dużym wyprzedzeniem, to przyda wam się sporo szczęścia, bo najprawdopodobniej okaże się, że nie ma już wolnych miejsc w pobliżu, więc trzeba zarezerwować coś na drugim końcu miasta. Nie będę tłumaczył oczywistych niedogodności z tym związanych, ale spróbujcie zamówić taksówkę, kiedy skończą się już wszystkie koncerty. Nawet jeśli się to uda, to zapewne dojedzie na drugi dzień, bo utknie w korku.
Drugi problem to toalety. W zasadzie ich brak, bo nazwanie plastikowego pudła ze zbiornikiem toaletą to spore nadużycie. Zwłaszcza w festiwalowych warunkach bardzo im daleko do miejsc, w których przywykliśmy załatwiać swoje potrzeby - mówiąc w najbardziej delikatny sposób, w jaki umiem.
Przy kilkudniowym festiwalu warto byłoby także skorzystać z prysznica. Jeżeli nie podzielacie mojego poglądu, to przemyślcie swoje zachowanie. Prysznice owszem, często są, ale stojąc w kolejce do nich, możecie przegapić akurat koncert swojego ulubionego wykonawcy. Albo wszystkie koncerty. Nie lepiej jest z piciem i jedzeniem. Często wybór jest skromny, raczej sprowadza się do niezdrowego jedzenia, a jeśli już zdecydujecie się za nie przepłacić, to również może się okazać, że trzeba będzie swoje odstać w kolejce. A potem znów w kolejce do toi-toia. Wiecie, co rozwiązuje wszystkie te problemy? Tak, kamper!
Po pierwsze, żeby dostać się do niego z festiwalu, nie potrzebujecie taksówki. Wystarczy, że dajecie radę utrzymać się na własnych nogach. Po drugie możecie się do niego udać w przerwie między koncertami, aby ochłonąć. Jeżeli kuchnia nie jest dla was tylko miejscem, w którym odgrzewacie pizzę, to w kamperze możecie nawet coś ugotować (nie zachęcam jednak do pójścia w ślady nauczyciela chemii z serialu Breaking Bad). W lodówce schłodzicie swoje ulubione napoje. To zaleta, którą zrozumiecie, czując ból podczas płacenia za napój z nalewaka. No i wreszcie, nie zapominajmy o udogodnieniu, jakim jest prywatna łazienka na festiwalu. Jak mała by nie była, zostanie na pewno doceniona. No i kolejka do niej też nigdy nie będzie za duża.
Ja wybrałem się na Salt Wave Festiwal Volkswagenem Grand Californią. Pewnie część z was nie wiedziała, że Volkswagen posiada w swojej ofercie pełnoprawnego kampera. Cześć z was pewnie też nie wiedziała, że jest on produkowany w Polsce, we Wrześni. Zbudowany jest na bazie dostawczego Craftera. Pod maską pracuje 2-litrowy Diesel o mocy 177 KM oraz 8-stopniowa automatyczna skrzynia biegów DSG. Dynamika jest wystarczająca, ale czuć, że układ napędowy wykonuje ciężką pracę, aby rozpędzić dom na kółkach, który załadowany waży niemal 3500 kilogramów. Nie da się jednak tego odczuć po zużyciu paliwa. Na dystansie 1200 kilometrów, wyniosło 8.9 l/100 km.
Przy czym sporo czasu kamper poruszał się w korku. Taki urok Trójmiasta i Półwyspu Helskiego. Na autostradzie komfortowo było do 120 km/h, choć duża powierzchnia boczna sprawia, że trzeba pamiętać o silnych podmuchach wiatru. Poza tym, Grand California wyposażona jest w wiele systemów wspomagających kierowcę, jak zwykłe auta osobowe. Czasem podczas zmiany pasa ruchu, kierownica walczy z kierowcą, bo system wykrywa pojazd w martwym polu, pomimo tego, że już go tam nie ma i manewr jest bezpieczny. Przynajmniej nie da się zmienić wtedy pasa przypadkiem. Poza tym prowadzenie jest pewne i przyjemne, a dzięki dobrej widoczności, czujnikom rozmieszczonym dookoła samochodu (również z boku) i kamerze cofania, manewrowanie nim jest niezwykle proste, jak na te gabaryty.
To bardziej próba zrozumienia minimalistycznego podejścia do życia niż szkoła przetrwania. W zasadzie w Grand Californi nie ma mowy o żadnych polowych warunkach i survivalu. Najtrudniejsze może się okazać wchodzenie po drabince na jedno z łóżek. Tak, w środku znajdują się dwa łóżka, co oznacza, że kamper może przenocować 4 osoby. W przypadku czterech dorosłych może być ciasno, bo jedna strona górnego łóżka jest nieco krótsza.
Grand California ma miejsce na dwie butle z gazem, który służy do ogrzewania wody i gotowania. Wody możecie zabrać 110 litrów, a gotować na dwóch palnikach. Pozmywać można w niewielkim zlewie, lub wykorzystując zewnętrzny prysznic. Kiedyś, może ktoś wpadnie na to, żeby w kamperze zamontować zmywarkę. Jest za to klimatyzacja, która działa tylko, gdy korzystacie z zewnętrznego zasilania. Nocując na dziko, można bez obaw otworzyć okna, bo prawie we wszystkich znajdują się moskitiery, które powstrzymają nieproszone insekty przed wtargnięciem.
Jeżeli zdecydujecie się na spędzanie czasu na zewnątrz, to przydatna okażę się rozkładana markiza, która może zaoferować nam prywatny kawałek cienia lub ochrony przed deszczem. Na wyposażeniu znajdują się również dwa krzesła oraz stolik. To wszystko tworzy miejsce, które sprawi, że będziecie samowystarczalni przez co najmniej kilka dni.
Salt Wave Festiwal to bardzo kameralne i wyjątkowe wydarzenie muzyczne. Nie wiem, czy klimat panujący na nim zawdzięcza się otoczeniu, którym jest morze oraz las, czy artystom, a może ludziom na nim obecnym. Najprawdopodobniej to właśnie połączenie wszystkiego naraz. Słowo "salt" kryje też w sobie frazę "alt". To zapewne celowy zabieg organizatorów, bo na Salt Wavie dominuje właśnie alternatywna muzyka. To, co wyróżnia ten festiwal, to spokój i relaks. Spodziewałem się głośnego tłumu i ścisku, ale spotkałem się z czymś zupełnie innym. Zaskoczyło mnie to, że publiczność rozkładała się kocach przed sceną i po prostu delektowała się muzyką. To sprawiało, że odbiór całego występu był jeszcze lepszy.
Spokojną atmosferę doskonale uzupełniła strefa relaksu Volkswagena, który był jednym z partnerów festiwalu. Ktoś mógłby się zastanawiać, co wspólnego ma Volkswagen z alternatywną muzyką i festiwalem muzycznym. To po prostu do siebie pasuje. Zobaczcie to na zdjęciach.
Więcej zdjęć z festiwalu znajdziecie w galerii.
Na wstępie napisałem o tym, z czym kojarzyły mi się kampery. Czy jeden wyjazd coś zmienił w moim podejściu? Tak! Po pierwsze zrozumiałem, że nie ma lepszej opcji na festiwal niż kamper. Po drugie zrozumiałem, że życie w kamperze to nie survival, a ciekawa przygoda. Wciąż nie marzy mi się dwutygodniowy pobyt na polu kempingowym, ale podróż przez Europę? Zdecydowanie bardziej.