Historia zdobywania najbardziej tajemniczej części świata, Antarktyki i kontynentu, który się w niej znajduje, jest pełna tragicznych porażek. Amerykanie do tej listy dopisali swoją. Do 1939 roku tylko dwóm ekspedycjom na świecie udało się dotrzeć do południowego bieguna ziemi, a jednej — norweskiej pod kierownictwem Roalda Amundsena — szczęśliwie wrócić do domu.
Amundsen dotarł w okolice bieguna 14 grudnia 1911 roku. Pięciu członków Brytyjskiej Ekspedycji Antarktycznej Roberta Scotta pojawiło się tam miesiąc później. Tylko po to, żeby przekonać się, że konkurenci ich ubiegli. Cała piątka ze Scottem włącznie zginęła w drodze powrotnej.
Brytyjczycy wykorzystali do transportu islandzkie kuce (co było gwoździem do ich trumny), a Norwegowie psich zaprzęgów. Amerykanie mieli inny plan. Oprócz psów chcieli zaprząc do pracy nowoczesną technikę. Właśnie po to powstał Snow Cruiser.
W 1939 r. prezydent USA Teodor Roosevelt powołał rządową Ekspedycję Amerykańskiej Służby Antarktycznej. Amerykanie wysłali na mroźne południe dwa statki, 84 psy i 125 ludzi. Wraz z nimi dotarł tam zbudowany tuż przed wojną gigantyczny pojazd, który miał im umożliwić dogłębną eksplorację tajemniczego kontynentu. Snow Cruiser ważył 37 ton i miał rozmiary małego budynku: 16 m długości i 4,5 m szerokości. Na dachu mógł przewozić lekki samolot.
Jego wygląd kojarzy się bardziej ze XIX-wiecznymi opowieściami science-fiction Julesa Verne'a, niż z rzeczywistością. Jak się szybko okazało, nie bez powodu. Wszystko w nim działało źle. Miał mnóstwo wad, które częściowo tłumaczyło konstruowanie pojazdu w wyjątkowym pośpiechu.
Snow Cruiser został zaprojektowany przez naukowców z uczelni Armour Institute of Tehchology w Chicago i wykonany w zaledwie 11 tygodni. Mimo to wiele zastosowanych w nim rozwiązań natychmiast budzi wątpliwości.
Zdobywca Antarktydy miał cztery olbrzymie baloniaste koła i bardzo długie zwisy nadwozia. W środku kryło się prawdziwe mieszkanie i laboratorium dla pięciu uczestników wyprawy, którzy mogli w nim przetrwać nawet rok. Nietypowe nadwozie wraz z hydraulicznym zawieszenie i skrętnymi osami miało pomóc pokonywać lodowe szczeliny o szerokości do 4,5 m.
Pomysł był bardzo innowacyjny. Jedna z osi obniżała prześwit tak bardzo, że nadwozie opierało się o lód, a druga miała je przepychać przez lodowe wyłomy. Wszystkie koła były napędzane niezależnie silnikami-generatorami elektrycznymi. Zasilanie zapewniały im dwa sześciocylindrowe diesle Cummins H6 o poj. 14 litrów każdy. Wynika z tego, że Snow Cruiser miał szeregowy napęd hybrydowy.
W praktyce projekt okazał się niewiarygodnie niedopracowany oraz "przekombinowany". Silniki elektryczne miały zbyt niską moc (zaledwie 75 KM na koło), co sprawiało, że ciężki pojazd poruszał się z prędkością żółwia, zamiast rozpędzać do deklarowanych 48 km/h. Hydraulika bardzo szybko zepsuła się na mrozie, a jeszcze wcześniej okazało się, że zwisy nadwozia bardziej przeszkadzają, niż pomagają, bo "krążownik" zawieszał się na każdej większej przeszkodzie.
Najgorszym rozwiązaniem były opony pozbawione bieżnika. Miały pełnić rolę amortyzatorów i być niezniszczalne, ale niemiłosiernie ślizgały się na lodzie i śniegu, a nawet na błocie. Wszystkie wady oryginalnego pojazdu wyszły na jaw już po drodze z Chicago do portu w Bostonie.
Ponieważ Snow Cruiser był zbyt duży i za ciężki, aby go przetransportować w całości, musiał dojechać do wybrzeża na kołach. Najpierw okazało się, że drogi po deszczu były dla niego zbyt śliskie. Z tego powodu śnieżny zdobywca wylądował w ubłoconym rowie, z którego nie był w stanie samodzielnie wyjechać. W końcu dotarł do Bostonu, ale wcześniej spowodował być może największy drogowy zator w historii motoryzacji.
Za olbrzymim powolnym pojazdem utknęło aż 70 tys. aut! Nie bacząc na wszystkie wady, Snow Cruiser został załadowany na statek i popłynął do Antarktyki. Oczywiście na miejscu okazało się, że problemy stały się znacznie poważniejsze w trudnych zimowych warunkach. Wszędołazowi brakowało mocy, a jego koła się ślizgały bezradnie na śniegu.
Ekspedycja doszła szybko do wniosku, że jedyny sposób jazdy to tyłem i to dopiero po opleceniu trzymetrowych opon łańcuchami. Z tych powodów prędkość podróży spadła jeszcze bardziej. Najdłuższa trasa, jaką pokonał Snow Cruiser tyłem to 148-kilometrowa pętla wokół bazy.
W końcu ekipa przyznała się do porażki i zrezygnowała z dalszych prób jazdy. Śnieżny krążownik stał się stacjonarnym laboratorium. Wkrótce później wybuchła wojna, ekspedycja wróciła do domu, a wyjątkowy pojazd został na Antarktydzie. Wygląda na to, że na zawsze.
Ostatni raz go odkopano ze śniegu w 1958 roku. Później zaginął po nim wszelki ślad. Możliwe, że wciąż gdzieś stoi pod grubą warstwą śniegu i lodu. Niewykluczone też, że powędrował na dno oceanu z odłamanym fragmentem lodowca. Pewnie nigdy nie poznamy prawdy.
Historia amerykańskiej wyprawy jest znana od wielu lat, ale teraz dotarła do szerszej rzeszy ludzi dzięki znakomitemu filmowi przygotowanemu przez kanał Mustard na YouTube. Założyli go specjaliści od nietypowych dokumentów, które są połączeniem archiwalnych zdjęć oraz najwyższej jakości trójwymiarowych wirtualnych modeli i animacji komputerowych.
Warto obejrzeć ich wszystkie produkcje, ale najlepiej zacząć od historii Snow Cruisera. Teraz wprawdzie ją znacie, ale i tak trzeba zobaczyć poniższe wideo. Budzi wyobraźnię i wywołuje zadumę nad niewiarygodnym romantyzmem oraz bezpodstawnym optymizmem dawnych zdobywców i podróżników.