Lepiej późno niż wcale. Google Maps wyświetla na ekranie dane o prędkości dopuszczalnej na odcinkach dróg w Polsce. I to znów wyświetla. Znamienne, że już kiedyś na mapach Google można było zobaczyć informacje kluczowe dla kierowców, ale tak jak szybko się pojawiły, tak szybko zniknęły na wiele miesięcy. Przynajmniej w naszym kraju.
Z perspektywy kierowcy dane o dopuszczalnej prędkości to tzw. "must have", czyli kluczowa funkcja w nawigacji. Owszem można także bardzo uważnie śledzić znaki drogowe, ale zapewne każdemu z nas nie raz przytrafiła się sytuacja, gdy przeoczyliśmy oznakowanie na wybranym odcinku drogi. Wówczas to nawigacja powinna służyć pomocą. Właśnie – powinna.
Z nieznanych powodów w Google Maps długo nie było kluczowej opcji dla kierowców. Pojawiała się na wybranych rynkach albo, tak jak w przypadku Polski, dość szybko została wyłączona. W czasach stopniowego upowszechniania samochodów z Google Android Automotive wspomniana sytuacja nie może mieć już miejsca. Dane o ograniczeniach prędkości są kluczowe do funkcjonowania inteligentnego ogranicznika prędkości czy tempomatu oraz funkcji wspomagających kierowcę w prowadzeniu. A aut z Androidem na pokładzie przybywa także na naszym rynku. Obecnie to przede wszystkim Volvo i Renault. Z czasem jednak pojawią się także m.in. Ford czy Honda.
Jak jeździ się z nową funkcją w Google Maps? Niestety kiepsko (stąd właśnie uczucie przykrości). Po kilku dniach jazd trasami na Mazowszu i Podlasiu utwierdziłem się w przekonaniu, że Amerykanie mają jeszcze nad czym pracować. Błędów było zadziwiająco dużo bez względu na to, czy korzystałem z nawigacji w telefonie z Android, czy iOS albo trybu Android Auto, czy też Apple CarPlay.
Najwięcej błędnych informacji pojawiało się poza obszarem zabudowanym. Dość często Google Maps wprowadzało w błąd na odcinkach, na których wprowadzono prędkość wyższą niż 50 km/h. Na tym nie koniec. Zdarzały się odcinki tras (m.in. autostrada A2) gdy Google przestał wskazywać informacje o obowiązującym limicie. W trakcie testu mogłem także liczyć na grono przyjaciół, którzy sygnalizowali błędy m.in. na Wisłostradzie w Warszawie i krajowej „dwójce" Siedlce – Warszawa. Informowali również o znikających oznaczeniach na autostradzie A1.
Liczba błędów może dziwić szczególnie na tle konkurencji, która szczyci się znacznie lepszą bazą danych. Podczas jazd sięgałem również kontrolnie do AutoMapy, Here, NaviExperta, Navitela czy TomTom Amigo oraz Waze. Google Maps porównywałem również z danymi udostępnianymi przez Yanosika. Jemu także zdarzały się pomyłki, ale nieco rzadziej niż w Google Maps.
Czy mamy wpływ na błędy w Google Maps? Wbrew pozorom tak, choć niewielki. Google na swoim blogu przyznało, że na bieżąco monitoruje ruch drogowy nie tylko po to, by gromadzić dane o korkach i natężeniu ruchu. Amerykanie przyznali, że pod uwagę brana jest także prędkość przejazdu na potrzeby aktualizacji danych o limitach. Zatem w tych wybranych miejscach, gdzie odnotują ruch wolniejszy (rzecz jasna dla większej liczby pojazdów) niż znane im limity to wówczas można oczekiwać dodatkowej weryfikacji. Oczywiście nie łudźmy się, że wszystkie lokalizacje będą sprawdzane równie skrupulatnie. Pierwszeństwo dotyczy kluczowych dróg tranzytowych, którymi na co dzień przejeżdża wielu użytkowników darmowej nawigacji. To nie powinno dziwić.