MOTO 2030 to copiątkowy cykl Gazeta.pl, w którym poruszamy najważniejsze tematy dotyczące przyszłości motoryzacji, transportu i technologii. Nie zabraknie tu także ciekawych historii konstruktorów oraz opisu dziejów firm, których przeszłość ma wpływ na to, jak będzie wyglądała motoryzacja przyszłości. Samochody, drogi i miasta na naszych oczach bardzo dynamicznie się zmieniają. Co piątek dziennikarze Moto.pl będą o tych zmianach pisać. Tutaj znajdują się wszystkie artykuły z cyklu MOTO 2030.
Dokładnie przed tygodniem, 22 kwietnia 2021 roku rozpoczął się wyjątkowy światowy szczyt klimatyczny zorganizowany przez USA. Stany Zjednoczone ogłosiły powrót do porozumienia paryskiego w sprawie przeciwdziałania zmianom klimatycznym, z którego wyłączył kraj poprzedni prezydent, Donald Trump.
Administracja Biden-Harris (wiceprezydentka Kamala Harris jest zdecydowaną sojuszniczką Bidena w takich działaniach) zaostrzyła cel klimatyczny USA. Jest nim zmniejszenie o co najmniej połowę całkowitej emisji dwutlenku węgla przed 2030 w porównaniu z poziomem z 2005 roku, osiągnięcie stanu zerowej emisji przez przemysł paliwowo-energetyczny do 2035 roku i osiągnięcie całkowitej neutralności klimatycznej przez Stany Zjednoczone przed 2050 rokiem.
Plan nowej administracji jest sprytny. Przemysł motoryzacyjny to jeden z powodów do dumy Ameryki. Tam się narodził i przez dziesiątki lat dyktował ton całemu światu. Od pewnego czasu rolę się odwracają. Wielka trójka motoryzacyjnych producentów traci kontrolę. Sytuacja wymyka się jej z rąk nawet na własnym poletku. Zagrożeniem jest krajowy fenomen - Tesla, ale przede wszystkim "żmija wychodowana na własnym łonie", czyli Chiny.
To jednak może się jeszcze zmienić. Dzięki sprawnej polityce wewnętrznej i zagranicznej Stany Zjednoczone mogą odwrócić role i sprawić, że amerykańska motoryzacja znów stanie się liderem i innowatorem, a amerykańskie mocarstwo na powrót zacznie przewodzić światu w jego staraniach do osiągnięcia neutralności klimatycznej.
Jeśli inteligentny plan Bidena i Harris się powiedzie, obie rzeczy mogą się ziścić: stabilizacja przywództwa i rewitalizacja rodzimej branży motoryzacyjnej. A przy okazji Ameryka wydatnie przyczyni się do zmniejszenia światowej emisji gazów cieplarnianych. Tylko, że to będzie sporo kosztować.
Prezydent elekt Joe Biden już przed wyborami nie ukrywał, że jest wielkim miłośnikiem samochodów, tak zwanym petrolheadem, ale nie ma klapek na oczach. Chętnie filmował się w klasycznym modelu Chevrolet Corvette Stingray z 1967 roku, ale nie ma nic przeciwko, żeby napęd nowej "korwety" był elektryczny.
Jego poprzednik zabetonował trwające w amerykańskiej motoryzacji status quo. Ameryka bywa bardzo dobra w jednym i drugim: osiąganiu szybkiego postępu cywilizacyjnego i podtrzymywaniu przestarzałych schematów. Wybór zależy od tego, w którą stronę ten kraj decyduje się kierować swoją ogromną energię społeczną.
Biden i jego otoczenie zdaje sobie sprawę, że nie można pozostawić amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego samopas. Wtedy będzie zmieniał się zbyt wolno, a świat na niego nie zaczeka, tylko zostawi w tyle i zmarginalizuje. To już się zaczęło, dlatego trzeba mu pomóc dogonić konkurencję. Samodzielnie nie będzie w stanie tego zrobić.
Jaki jest plan administracji Joe Bidena? Wystawić równocześnie kij oraz marchewkę. Wrócić do postępujących ograniczeń dopuszczalnej emisji gazów cieplarnianych, które zamroził Trump, a jednocześnie zaoferować realną pomoc.
W pierwszym działaniu na wielu sojuszników. Władze Kalifornii oraz 12 innych głównie zewnętrznych stanów i Dystryktu Kolumbii (razem około 40 proc. mieszkańców USA) popierają powrót do zawieszonego przez Trumpa w 2019 roku prawa, które zezwala na wprowadzanie w "słonecznym stanie" norm emisji spalin znacznie ostrzejszych od federalnych.
Inne stany chcą pójść za przykładem Kalifornii. Inicjatywę popiera dwóch tamtejszych senatorów, którzy chcą, aby Biden ustalił graniczną datę końca aut spalinowych. W czasie kampanii prezydent nie był uprzejmy tego zrobić, ale teraz mówi się, że zmienił zdanie. Najprawdopodobniej będzie to 2035 lub 2040 rok dla całego USA. Kalifornia ma zamiar wprowadzić zakaz sprzedaży nowych samochodów z silnikiem spalinowym już w 2035 roku.
To oznacza, że administrację Stanów Zjednoczonych czekają duże wydatki. Trzeba zmodernizować całą infrastrukturę drogową i transportową. Pierwsza transza, która ma zaktywizować wielką przemianę amerykańskiej motoryzacji to, bagatela, 174 miliardy dolarów. Docelowo Biden zamierza przeznaczyć na modernizację kraju aż dwa biliony!
Na co pójdą pierwsze 174 miliardy? Przeważająca część na zachęty dla konsumentów, bo trzeba pobudzić masowy popyt na samochody elektryczne. Mimo dużej ciekawości Amerykanów nie jest to takie proste.
Samochody w USA ogólnie są tanie, a kosztowna produkcja akumulatorów do elektrycznych aut sprawia, że przestają takie być. W dodatku ich popularyzacji nie sprzyjają duże odległości, które trzeba pokonywać na kołach za oceanem. Tam duży zasięg ma szczególne znaczenie, z czego zdaje sobie sprawę Elon Musk wprowadzając kolejne wersje "long range" modeli Tesli (aktualna ma zasięg 660 km, a niebawem wzrośnie do ponad 800 km).
W tej chwili istnieje system zachęt podatkowych dla nabywców samochodów elektrycznych, ale jest mocno ograniczony. Można uzyskać odpis w wysokości do 7,5 tys. dolarów, ale tylko w przypadku producentów, którzy sprzedali mniej niż 200 tys. aut na prąd. To wyłącza z niego dwóch największych graczy: Teslę i General Motors.
Takie przepisy były dobre do zaktywizowania elektryfikacji na samym początku, ale teraz przestają działać. W dodatku inne określone w nich wymagania (np. dotyczące minimalnej pojemności akumulatorów trakcyjnych) są przestarzałe. Trzeba je zmienić.
Ma to zrobić powstająca ustawa: Growing Renewable Energy and Efficiency Now (GREEN) Act. Mówi się, że liczba egzemplarzy, które "załapią się" na nową zniżkę wzrośnie z 200 do 600 tys. w przypadku każdego producenta.
Zielona ustawa będzie zawierać też wiele innych zachęt i programów, między innymi namawiających Amerykanów do inwestowania w osobiste źródła energii odnawialnej, na przykład w "słoneczne dachówki" produkowane przez firmę Elona Muska, Solar City.
Na zachęty podatkowe ma być przeznaczone pierwsze 100 miliardów. Co z resztą? Co najmniej 15 mld ma kosztować przyspieszenie rozwoju infrastruktury dla pojazdów elektrycznych. Prezydent chce, aby w USA do 2030 roku powstało pół miliona publicznie dostępnych ładowarek prądem stałym.
To brzmi mało realnie, bo oznacza, że ich liczba w Ameryce musiałby wzrosnąć mniej więcej pięciokrotnie. Przez kolejne dziewięć lat musiałby powstawać około tysiąc nowych stacji tygodniowo, czyli 150 dziennie. Przez resztę dekady!
Poza tym nie bardzo wiadomo, kto miałby je budować i serwisować. Firmy energetyczne? Producenci samochodów? Jak dokładnie będzie wyglądać struktura ich finansowania? Zobaczymy. Plan jest bardzo ambitny.
Pozostałe 59 miliardów ma zostać przeznaczone na modernizację floty szkolnych autobusów. Zostaną wymienione na elektryczne, co będzie kosztować Stany Zjednoczone około 20 miliardów. Reszta pójdzie na wymianę całego parku samochodowego administracji rządowej (to prawie 650 tys. aut), w tym elektryczne samochody użytkowe pracujące m.in. w amerykańskiej poczcie USPS oraz na inne zachęty podatkowe.
Podstawowym warunkiem uczestnictwa w przetargach na modernizację parków samochodowych, jest lokalna produkcja. To ograniczy emisję CO2 do niezbędnego minimum oraz wspomoże finansowo lokalny przemysł motoryzacyjny.
Plan GREEN Act cieszy się dużym poparciem polityków i raczej zostanie wprowadzony w życie przy poparciu społecznym. Mieszkańcy USA z jednej strony są dumni ze swojej motoryzacji i chcą żeby pełniła dalej rolę lidera, a z drugiej niechętnie żegnają się z jej dotychczasowym obliczem. Lubią potężne pikapy z silnikami V-8, które są takim samym symbolem wolności i niezmierzonych przestrzeni, jak konstytucyjne prawo do noszenia broni.
Kiedyś "wolni" Amerykanie mieli swoje konie i broń palną. Jeśli zgodnie z obietnicami administracja Biden-Harris ograniczy prawo do broni, zostaną im tylko auta. Dlatego, jeśli mają przesiąść się do elektryków, trzeba zaproponować coś wyjątkowego i to za atrakcyjną cenę.
Pierwszy element już się pojawił. Wprawdzie wielka trójka producentów z Detroit trochę zaspała na rewolucję, ale czwarty ważny gracz na rynku ją wywołał. Dlatego Amerykanie kochają Teslę, mimo że naruszyła panujący w Stanach triumwirat.
USA zaczyna szaleć na jej punkcie, tak jak wcześniej na punkcie iPhone'a. Można zacząć mówić o amerykańskiej wielkiej czwórce producentów samochodów. Tesla nie dorównuje skalą produkcji, ale ma olbrzymi wpływ na kształt całego biznesu.
Wygląda na to że Motor City (tak się nazywa w USA na Detroit) zaczyna gonić Dolinę Krzemową. Pierwszym elektrycznym samochodem, który jest na tyle seksy, że ma szansę nawiązać rywalizację z Teslą, to nowy Ford Mustang Mach-E, który niedawno znalazł się w sprzedaży. Łączy legendę oraz atrakcyjne parametry z rozsądną ceną.
Wkrótce dołączą do niego inne klasyki w nowym wydaniu: Hummer EV, elektryczny Jeep Wrangler. A potem wiele innych aut z legendarnym pikapem F-150 na czele. Ford zapowiada premierę nowego elektrycznego modelu w 2023 roku.
Ford z serii F-150 jest najpopularniejszym samochodem w USA. Przez ponad cztery dekady powstało więcej niż 40 milionów sztuk amerykańskich pikapów F-150. To drugi samochód świata pod względem liczby egzemplarzy wyprodukowanych w historii.
Nowy model ma mieć dość klasyczny wygląd i powinien przypaść do gustu bardziej konserwatywnym Amerykanom, którzy muszą mieć pikapa, ale przeraża ich awangardowa modernistyczna sylwetka Tesli Cybertruck.
Plan jest dobry, ale wcale nie taki prosty do wprowadzenia w życie. Na drodze stoją nie tylko przyzwyczajenia Amerykanów i olbrzymie odległości, które pokonują, ale i inne ograniczenia. Przede wszystkim do tak dużej liczby aut będzie potrzebne mnóstwo akumulatorów.
Problem w tym, że amerykańscy producenci są uzależnieni do dalekowschodniej technologii oraz dostawców podzespołów. To słoń w salonie, o którym nie da się zapomnieć. Większość ogniw jest produkowana za Wielką Wodą, najczęściej w Chinach i Korei. A fabryki, które powstają w USA, są budowane wspólne z kooperantami.
General Motors współpracuje z koreańskim LG, akumulatory do Forda F-150 ma dostarczać SK Innovations. Nawet Tesla, która produkuje większość akumulatorów do swoich aut współpracuje z Samsungiem, Panasonikiem i chińskim gigantem CATL.
Ostatnio pojawił się problem, bo planowany dostawca ogniw do legendarnego F-150 przegrał proces z LG Energy Solutions o kradzież technologii, co skutkowało 10-letnim zakazem importu produktów do USA. Podobno niedawno udało się osiągnąć w tej sprawie porozumienie i ustanowić wyjątek od reguły.
To ważne również dla Volkswagena. Nowy model elektryczny tej marki Volkswagen ID.4 oraz inne auta oparte o platformę MEB, będą produkowane również w USA i też chcą zmotoryzować Amerykę. Baterie do nich pochodzą od... SK Innovations.
Szef niemieckiego koncernu Herbert Diess ma dużą chrapkę na amerykański rynek. Posunął się nawet do skomentowania wypowiedzi Bidena na temat elektryfikacji federalnej floty i odpowiedział mu na Twitterze, że chętnie sprzeda rządowi produkowane w USA Volkswageny ID.4. Lokalna produkcja to warunek konieczny, ale mogą go spełnić nie tylko amerykańskie, ale również europejskie i japońskie firmy.
Wielka motoryzacyjna trójka z Detroit jest uzależniona nie tylko od akumulatorów. Tak samo jak reszta motoryzacyjnego świata w ostatnich miesiącach przeżywa duże problemy związane z brakami półprzewodników do motoryzacji.
Wytwarzają je wyspecjalizowane koncerny dla niemal wszystkich producentów samochodów na świecie. Przestoje związane z epidemią koronawirusa i rosnący popyt na mikroczipy sprawiły, że na ich rynku zapanowała wyjątkowa posucha.
Kolejni producenci samochodów muszą zatrzymywać taśmy produkcyjne z powodu ich braku. Chevrolet, General Motors i Ford szacują, że z tej przyczyny w 2021 roku wyprodukują o 1,3 miliona samochodów mniej. Jak się rozwijać w takich warunkach?
Ostatni kryzys właśnie wywołał poważną dyskusję na temat uniezależnienia amerykańskiego przemysłu samochodowego od dostawców z za oceanu. Producenci proszą o pomoc rząd i jednocześnie zgłaszają konieczność zmian, bo Ameryka traci niezależność gospodarczą.
Dlatego w tych dwóch bilionach dolarów ma znaleźć się 50 miliardów na rozwój technologii półprzewodników. Kolejne 50 będzie przeznaczone na powstanie specjalnego wydziału Departamentu Handlu USA, który będzie monitorował amerykański przemysł, identyfikował zagrożenia oraz im przeciwdziałał.
Tylko zanim powyższe zmiany zostaną wprowadzone w życie, a w USA powstaną fabryki mikroczipów dla motoryzacji, minie wiele miesięcy, a prawdopodobnie lat. Problem z elektronicznymi komponentami do nowoczesnych samochodów będzie coraz większy.
Jest jeszcze klasyczny amerykański kłopot ze związkami zawodowymi i stowarzyszeniami branżowymi, które są potęgą za oceanem. The Motor & Equipment Manufacturers Association skupiające ponad 1000 dostawców części do samochodów sprzeciwia się ustalaniu kategorycznych dat zakończenia produkcji silników spalinowych.
Przedstawiciele organizacji uważają, że na samochody z takim napędem będzie popyt przez kolejne dwie dekady i aby zatrzymać niekorzystne zmiany klimatyczne koniecznie jest ich dalsze usprawnianie.
Z kolei UAW (Union of Automotive Workers) chce stworzenia związków zawodowych w powstających na terenie Stanów Zjednoczonych fabrykach akumulatorów. Póki co ich tam nie ma, bo stanowią przedsięwzięcia joint-venture z zagranicznymi partnerami.
UAW chce je zacząć kontrolować "dla dobra pracowników". Związek też protestuje przeciwko wprowadzaniu twardego terminu końca produkcji silników spalinowych. Dodatkowo władze UAW właśnie się wściekły, bo General Motors ogłosił plany zmodernizowania za ponad miliard dolarów swojej fabryki w... Meksyku.
Union of Automotive Workers szacuje, że jego skutkami elektryfikacji może być utrata pracy przez 30 proc. ludzi pracujących w motoryzacyjnym przemyśle. Pogodzenie interesów wszystkich zainteresowanych stron i jednoczesny szybki rozwój nie będzie łatwy.
Jest jeszcze jedno bardzo istotne pytanie. Skąd Ameryka weźmie na to wszystko pieniądze. To bogaty kraj, który może się pochwalić drugim po Chinach PKB rocznie przekraczającym 21 bilionów dolarów. Ale administracja Bidena i Harris zaplanowała największe wydatki na infrastrukturę od czasu odbudowy gospodarczej USA po wojnie.
Program rzecz jasna będzie finansowany z budżetu państwa, ale szczegóły nie są jasne. Prezydent straszy wprowadzeniem podatków od przychodów korporacji oraz dla najbogatszych obywateli Stanów Zjednoczonych. Ale oba podmioty od dawna kultywują tradycje unikania nadmiernego opodatkowania i zazwyczaj idzie im to bardzo dobrze. Może się okazać, że za rewolucję zapłacą ci, co zawsze: zwyczajni ludzie.
Plotkuje się o podwyższeniu podatku od paliwa, który w USA jest na niezmienionym poziomie od 1993 roku. To bardzo dobry pomysł, bo dzięki niemu może się udać upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: zniechęcić rodaków do tradycyjnej motoryzacji i przy jej pomocy sfinansować elektryczną transformację.
Trzeba jeszcze tylko zyskać aprobatę społeczeństwa dla wprowadzania kolejnych podatków. Społeczeństwa które jest ze sobą wewnętrznie bardzo skłócone, podzielone w kwestii nadchodzących zmian oraz sfrustrowane kulejącą służbą zdrowia i trzeszczącym w szwach systemem emerytalnym.
Rola lidera w kwestii klimatu to jednak dla Stanów Zjednoczonych jest kwestia być albo nie być znaczącym mocarstwem na światowym firmamencie. Chińczycy podkradają im nie tylko pierwszeństwo w rozwoju technologii, ale i przywództwo w temacie globalnych zmian klimatycznych.
Poza tym USA i Chiny to dwaj najwięksi emitenci CO2, stan naszej planety zależy przede wszystkim od tych państw. Cały świat patrzy na te dwa kraje i zadaje pytanie: co z nami będzie?