33-letni Wheldon był jednym z 15 kierowców, którzy ucierpieli w wypadku na 12. okrążeniu wyścigu. Gwiazdor serii zmarł, mimo szybkiej interwencji obsługi medycznej i natychmiastowego przetransportowania śmigłowcem do Uniwersyteckiego Centrum Medycznego w Las Vegas.
Kolejnych trzech kierowców - Willa Powera, Pippę Mann oraz JR Hildebranda - przewieziono do szpitala karetką, ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Jedenastu pozostałych uczestników tragicznych zdarzeń opatrzono w zlokalizowanym na torze punkcie medycznym.
Ameryka i cały świat sportów motorowych są w szoku. To był najtragiczniejszy wypadek w wyścigach samochodowych od lat, komentatorom brakowało słów, by opisać to makabryczne zdarzenie. Wszystko zaczęło się na drugim zakręcie, który jeden z kierowców pokonywał zbyt szeroko i zahaczył o koło rywala. Prędkość w tym miejscu była ogromna, samochody jechały ponad 300 km/h, zawodnicy nie mieli szans na ominięcie postawionych w poprzek bolidów. Działy się sceny dantejskie - auta wpadały na siebie, wystrzeliwały w górę, zapalały się i z hukiem opadały na ziemię.
Wheldon zginął, bo jego samochód wyleciał w powietrze, przeleciał nad kilkoma innymi i zahaczył o okalający tor płot. Brytyjczyk nie miał szans na przeżycie, służby medyczne, które wyciągały go z wraku, musiały odsłonić się kotarą od widzów - tak makabrycznie wyglądało ciało zawodnika.
To pierwszy śmiertelny wypadek w trakcie wyścigu północnoamerykańskich mistrzostw IndyCar. W 2006 roku podczas testów przed Grand Prix Miami zginął Amerykanin Paul Dana.
Więcej na temat wypadku znajdziesz na Sport.pl