Nie kłam. Algorytm i tak cię złapie

Złodziej zadowolony, bo się nie napracował. Właściciel zadowolony, bo dostaje kasę z ubezpieczenia. A policja ma problem. Bo jak wykryć sprawcę kradzieży, której nie było?

Tekst pochodzi z Gazety Stołecznej

 

Podejrzeń, że coś jest nie tak z kradzieżami aut, policjanci nabrali trzy lata temu. Przeanalizowali statystyki i doszli do wniosku, że aż tylu samochodów nie miałby kto ukraść.

- Zatrzymujemy złodziei, paserów i tych, co rozkładają auta na części. Rozmawiamy z nimi. Wiemy dokładnie, jakie samochody giną, na jakie jest zbyt. Pewnych aut po prostu się nie kradnie - mówi kom. Tomasz Watras, naczelnik wydziału do walki z przestępczością samochodową Komendy Stołecznej. - Patrzę w biuletyn [wykaz zdarzeń z minionej doby], sprawdzam markę, pojemność silnika, miejsce i czas kradzieży. I wiem, które zgłoszenia aut to lipa.

- Naprawdę? Tak zza biurka? - nie dowierzam.

- Tak, choć moja wiedza nie wystarczy. Trzeba jeszcze zebrać dowody, które to potwierdzą - odpowiada.

Żeby więc "lipę" ukrócić, powstał algorytm. Ale o nim później.

Od kuzyna do mechanika, czyli jak znaleźć złodzieja

Przełom wieków to był prawdziwy dramat. Kradzieży było tyle, że właściciele aut z warszawską rejestracją płacili za autocasco przynajmniej 2 proc. więcej niż mieszkańcy reszty kraju. Kto mógł, wykupywał abonament na strzeżonym parkingu. Kto nie mógł, montował w aucie po kilka zabezpieczeń. W 2001 r. w Warszawie zginęło prawie 12 tys. samochodów.

Właśnie wtedy powstał w Komendzie Stołecznej wydział do walki z przestępczością samochodową. I zabrał się za rozbijanie i wyłapywanie złodziei. Lekko licząc, wysłał ich za kratki kilkuset. Od tego czasu liczba kradzieży aut spadła pięciokrotnie. Od stycznia do listopada 2008 r. odnotowano ich 2061. Ale - co może wydać się zaskakujące - spora część to kradzieże fikcyjne. Policjanci nazywają je zgłoszeniówkami.

Oficer "samochodówki" (ze względu na charakter pracy nie możemy ujawnić jego tożsamości): - Gdy trzy lata temu zaczęliśmy się temu przyglądać, nie sądziliśmy, że skala zjawiska jest aż taka.

Patent jest prosty. Właściciel auta chce się go pozbyć. Nie może go korzystnie sprzedać, coraz bardziej traci cierpliwość, w końcu zdesperowany szuka "dojścia". Pyta znajomych, rodzinę albo zaprzyjaźnionego mechanika. W ten sposób dociera do złodzieja. Dogaduje się z nim, że odda mu auto. Czasem za darmo, czasem za tysiąc złotych. Złodziej rozbiera je na części, potem oddaje kluczyki właścicielowi, a ten melduje się w komendzie i zgłasza kradzież. Później składa wniosek o odszkodowanie. - Wszyscy są zadowoleni. I złodziej, bo się nie napracował. I właściciel, bo dostaje kasę z ubezpieczenia. Tylko ubezpieczalnia ma problem - komentuje nasz rozmówca.

- No i policja - zauważam.

- No i my - przyznaje. - Bo jak wykryć sprawcę kradzieży, której nie było?

Adwokat, księgowy, menadżer, czyli przestępcy z przypadku

Jeszcze w 2005 r. wykryte przez policję "zgłoszeniówki" stanowiły mniej niż 1 proc. wszystkich kradzieży. Ale według bardzo ostrożnych szacunków już wtedy 25, a nawet 30 proc. odnotowanych przestępstw mogło być fikcją.

- Zgłoszenia o kradzieżach aut przyjmowane są w komendach rejonowych lub w komisariatach. Robią to policjanci dyżurni. Mają czasem po dziesięć spraw dziennie. Różnych. Męty, znęty, alimenty, jak to się u nas mówi. Nie każdy musi być specjalistą od samochodów - objaśnia naczelnik Watras. - Dlatego opracowaliśmy algorytm.

Jego treść to pilnie strzeżona tajemnica. Co jakiś czas jest udoskonalany, ale trzon od lat pozostaje ten sam. To zestaw zadań dla policjanta przyjmującego zgłoszenie i dla tego, który potem będzie prowadził dochodzenie. Zawiera szczegółową listę pytań, które trzeba zadać zgłaszającemu kradzież, ale też pewnych czynności, które później należy w śledztwie wykonać. Jedną z nich (co akurat przestało już być tajemnicą) jest przejrzenie zapisu z kamer monitoringu w rejonie, w którym auto rzekomo zostało skradzione.

Gdy policjanci zaczęli stosować ów algorytm, liczba wykrytych "zgłoszeniówek" wzrosła siedmiokrotnie!

Kto wpada w jego sidła? Zwykli, szanowani obywatele. - Nazywam ich przestępcami z przypadku - mówi oficer "samochodówki". - Mieliśmy m.in. księgowego, adwokata i panią menadżer dużej firmy. Myślą tak: "W Warszawie policja ma tyle roboty, że przecież nie będzie się zajmować jakimś tam samochodem". A niektórzy nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że popełniają przestępstwo.

Ruska mafia napada na pandę, czyli śmiech na komendzie

Czemu zgłaszają kradzież? - Najczęściej dlatego, że nie mogą znaleźć kupca na samochód i wpadają w kłopoty finansowe - mówi komisarz Watras. - Zgłasza się kradzież pięcioletniego lanosa, ale i drogiego auta za 100 tys. zł. Wie pan, jak to jest. Apartament w kredycie, działka na Mazurach w kredycie i jeszcze dwie fury w kredycie. I nagle coś się dzieje, potrzeba pieniędzy. A samochód jest niechodliwy.

Są też inne powody. Ktoś jechał pijany i uderzył w latarnię. Ucieka z miejsca wypadku i następnego dnia zgłasza kradzież. Albo jeszcze inaczej: do kradzieży rzeczywiście doszło, ale zgłaszający kłamie co do okoliczności zdarzenia. - I trafia się nam pan, który mówi, że go rosyjskojęzyczni gangsterzy z bronią wysadzili na skrzyżowaniu z jego fiata pandy - śmieje się policjant.

Dlaczego tak zeznaje? Bo był nie tam, gdzie miał być. I chciał to ukryć przed żoną. - On też popełnia przestępstwo - podkreśla naczelnik.

Powodów do śmiechu policjanci mają zresztą więcej.

Pewna kobieta przyjechała do komendy właśnie tym samochodem, którego kradzież zamierzała zgłosić. Zaparkowała dwie przecznice dalej. Nie przypuszczała, że policja to odkryje.

Pewien starszy pan dogadał się ze złodziejem, że odda mu swoje auto. Dostał od niego nawet domowy numer telefonu. Potem przyszedł na policję zgłosić kradzież. Gdy w końcu policjanci zorientowali się, że kłamie, przeszukali inny samochód, którym przyjechał. Znaleźli w nim kartkę z numerem telefonu i dopiskiem: "złodziej".

Inny mężczyzna wypożyczył z salonu do testowania audi warte ponad 200 tys. zł. W komendzie zeznał, że został napadnięty i bandyci zabrali mu samochód. - Chciałem je kupić - zarzekał się.

Policjanci sprawdzili jego zarobki - dostawał ledwie tysiąc złotych na miesiąc.

Jak ukraść mercedesa, czyli patent z trójkątem

Zdarzają się jednak bardziej wyrafinowane przypadki. Właściciel mercedesa, zanim zgłosił kradzież, dobrze sobie wszystko przemyślał. Na poboczu wylotówki z Warszawy postawił trójkąt ostrzegawczy. Potem poszedł piechotą na stację benzynową. Stamtąd zadzwonił po pomoc drogową, zgłaszając awarię. Holownik zabrał go ze stacji. Gdy dojechali na miejsce, zaczął lamentować: - O Jezus Maria! Ukradli mi samochód. Tylko trójkąt został!

- Mercedesa znaleźliśmy potem na podwórku u kogoś z rodziny - mówi policjant.

Właściciel seata ibizy był jeszcze bardziej przebiegły. Auto oddał złodziejom, a sam wypożyczył identyczny model. Doczepił tylko swoje tablice. Pojechał do centrum handlowego w Markach. Tam oddał kluczyki koledze. Ten pogrzebał trochę przy klamce, a potem przy stacyjce i odjechał. - Skradziono mi auto w M1 - zeznał podczas przesłuchania właściciel ibizy.

Po co urządził całe przedstawienie? - Chciał się uwiarygodnić. Na kamerze rzeczywiście nagrało się, że przyjechał do centrum handlowego, a autem odjechał ktoś inny - wyjaśnia nasz informator. - Ale i tak go złapaliśmy.

Policjanci przy każdej okazji podkreślają: - Ludzie nie zdają sobie sprawy z kłopotów, w jakie się pakują.

Z pokrzywdzonego podejrzany, czyli kupa kłopotów

Lista możliwych zarzutów jest długa. Łamiesz prawo, jeśli: zgłaszasz przestępstwo, którego nie było (art. 238 kodeksu karnego, maksymalna kara to trzy lata więzienia); kłamiesz podczas przesłuchania (art. 233 kk, do trzech lat więzienia); oszukujesz towarzystwo ubezpieczeniowe i wyłudzasz odszkodowanie (art. 286 kk, do ośmiu lat więzienia); bierzesz od policji zaświadczenie o kradzieży (której przecież nie było), czyli wyłudzasz poświadczenie nieprawdy (art. 272 kk, do trzech lat więzienia). - Z pokrzywdzonego człowiek staje się podejrzanym - komentuje oficer "samochodówki".

To dopiero początek problemów. Potem jest śledztwo, proces i wyrok. Zazwyczaj w zawieszeniu, ale jednak. Dla wielu może to oznaczać pożegnanie z pracą (jeśli np. pracodawca wymaga zaświadczenia o niekaralności). Na dodatek nici z odszkodowania, samochodu też już nie ma (bo złodziej rozebrał je na części i sprzedał, a do sądu się go raczej nie poda) i trzeba jeszcze zapłacić za adwokata.

- A i to nie koniec kłopotów - przekonuje Tomasz Watras. - Bo jak taki samochód wyrejestrować? Urzędy przewidują tylko trzy możliwości: sprzedaż, zezłomowanie albo kradzież. A kradzieży przecież nie było.

Jest oszust, nie ma dowodu, czyli czasem trzeba odpuścić

- To nie są proste sprawy. Obywatel, który zgłasza kradzież, wymaga szacunku. Nie mogę z nim rozmawiać jak ze złodziejem - zaznacza nasz rozmówca z "samochodówki".

I opowiada o sprawie sprzed kilku lat, kiedy razem z kolegami rozpracowywali jeden z gangów samochodowych. Zatrzymali dziesięć osób: ośmiu zawodowych przestępców i dwóch tzw. szanowanych obywateli, którzy zgłosili fikcyjne kradzieże. Jeden z nich był kierownikiem w dużej korporacji. - Zaczął się na mnie wydzierać: "Zajmijcie się bandytami, a nie zwykłych ludzi po komendach ciągajcie". A ja miałem 100-procentowe dowody przeciwko niemu. Nie chciał się przyznać, więc pojechałem do sądu z wnioskiem o tymczasowy areszt. Bo skoro się nie przyznaje, to jest obawa matactwa. Uratował go adwokat, który mu wytłumaczył, że przy takich dowodach lepiej zrobi, jeśli się przyzna - opowiada oficer.

Ile takich spraw wciąż pozostaje niewykrytych? Nie wiadomo. - Czasem mam pewność, że to "zgłoszeniówka", ale żadnego punktu zaczepienia, by to udowodnić - przyznaje policjant. - I wtedy musimy odpuścić.

Przeczytaj także: Czy w 2009 poprawi się na drogach?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.