Landwind 2.4 - test | Za kierownicą

Jako pierwsi w Polsce dostaliśmy do testowania Landwinda, terenówkę rodem z Chin. I, niestety, również jako pierwsi się rozczarowaliśmy

I pomyśleć, że kiedyś Chiny biły Europę na głowę. Gdy Stary Kontynent uganiał się za czarownicami, Państwo Środka wspinało się na wyżyny. Chińskie rzemiosło, literatura i sztuka wojenna nie miały sobie równych. Ale to już, niestety, przeszłość. Dziś chińskie znaczy głównie tanie. Określenie, którego rewersem jest - daremnie szukam łagodniejszego określenia - wyzysk ludności na niespotykaną skalę. Są prowincje, gdzie roboczogodzina to 5 centów, zaś w najbogatszych miastach sięga 30. To nie pomyłka - 30 centów za godzinę pracy to maksymalna stawka za pracę fizyczną w Chinach.

Ale spójrzmy na jaśniejszą stronę chińskiego juana. Jeśli sprawdzą się przewidywania analityków motoryzacyjnego rynku, niebawem możemy jeździć autami za 4-5 tys. euro. Chociaż... Dacia Logan też miała tyle kosztować i jakoś nie wyszło. Może dlatego, że w Rumunii, gdzie Dacie powstają, koszty produkcji są wyższe niż w Chinach. Chińczycy zadomowieni w Londynie przekonywali mnie, że skośnookie auta mogłyby być o połowę tańsze od najtańszych na świecie, a i tak dałoby się na nich zarabiać. Nam tymczasem trafiła się gratka testowania chińskiego auta z... całkiem europejską metką. 86 tys. zł za podstawową wersję? Za chińskie auto? Drogo. Skoro tak, to nie może znacząco odbiegać od zachodnich konstrukcji. I rzeczywiście. Choć w nieco innym sensie, niż byśmy chcieli.

Raz, dwa, trzy, do Mogilna jedziesz ty

Ktoś rzuca perły przed wieprze, ktoś inny wrzuca je do spamu. Właśnie tam natknąłem się na jedną. Doprawdy nie wiem dlaczego, przeglądając pocztę w piękny sierpniowy poranek, zwróciłem uwagę na wiadomość zatytułowaną "Landwind". Hm, nizinny wiatr? Czyżby jakieś perfumy? Na szczęście nie.

Po kwadransie wszystko stało się jasne. Landwind to zangielszczona nazwa chińskiej firmy, której w oryginale nie jestem w stanie wymówić. Od ponad 20 lat produkuje samochody, głównie typowo użytkowe (ciężarówki, terenówki, pikapy). I - jak czytam w informacji - sposobi się, by zdobyć nasz rynek. "Chińskie terenówki już w Polsce!" - woła reklama.

Chwileczkę, przecież chińskiego SUV-a można kupić u nas już od czerwca. No tak, ale to Zhongxingi Fuqui 6500, a nie Landwind. Choćby ze względu na nazwę wolę tego drugiego. Tylko gdzie to cudo zobaczyć? Odpowiedź znalazłem na końcu. W Mogilnie. Firma sprowadzająca ten egzotyczny produkt tam właśnie rezyduje. W Mogilnie, czyli gdzie? Na wieść, że trzeba tam jechać, Mroczek wskoczył pod biurko, Lemski odjechał z piskiem opon, a Sołtysik przypomniał sobie, że nie włożył piwa do lodówki. I tak oto zostałem sam na placu boju. Rad nierad w piątkowy poranek to ja wysiadłem na dworcu kolejowym w Mogilnie.

- Chińskie samochody? Pod Mogilnem? Pierwsze słyszę - mówi taksówkarz, a ja czuję, że robi mi się ciepło. A jeśli maila wysłał jakiś lokalny dowcipniś? W końcu przypominam sobie, że auta sprowadza ponoć jakiś biznesmen z Holandii. - Aaaa! Mieszka tu jeden cudzoziemiec - przypomina sobie taksówkarz. W końcu dojeżdżamy do okazałego domu, przed którym parkują trzy terenówki. Jak się okazuje - Landwindy.

Pan importer we własnej osobie pokazuje mi je z nieukrywaną dumą. To pierwsze egzemplarze w Polsce. W Holandii sprzedaje się je od lipca w salonach Opla. Dosłownie schodzą tam na pniu. Podobnie w Niemczech. Czyżby miały szansę podbić i Polskę? By to sprawdzić, muszę podpisać umowę wypożyczenia i odebrać kluczyki.

Delektując się chwilą, oglądam "chińczyka" z zewnątrz. Mam nieodparte wrażenie, że gdzieś go już widziałem. I faktycznie, bo jego nadwozie łudząco przypomina nieprodukowanego już Opla Fronterę vel Isuzu Rodeo. A co pod maską? Oryginalny silnik Mitsubishi 2.4 litra. Przekręcam kluczyk i słyszę całkiem przyjemny pomruk... czterech cylindrów. Na zewnątrz gorąco, więc próbuję uruchomić klimatyzację. Naciskam guzik i nic. Co jest, czyżby ktoś zapomniał ją zainstalować? Nieważne, trzeba jechać do Warszawy, może po drodze coś się wymyśli. Najpierw jednak tankowanie. Kto by pomyślał, że ta z pozoru prosta czynność okaże się tak niebezpieczna i czasochłonna. Niebezpieczna, bo hamulce okazują się tak zatrważająco słabe, że o mało nie wjeżdżam w dystrybutor.

Czasochłonna, bo fatalne odpowietrzenie baku niweczy wszelkie próby wlania benzyny pełnym strumieniem. Minuta za minutą czekam, aż jej wąska strużka wypełni 83-litrowy bak. Czuję się co najmniej jak kierowca tira. Oczekiwanie skracam sobie oględzinami wnętrza. Okazuje się, że aby uruchomić klimę i inne dobrodziejstwa, trzeba przytrzymać przyciski najmniej trzy sekundy. Wtedy odkrywam, że Climatronic zaopatrzony jest w wyświetlacz, któremu nieobce są chińskie krzaczki. Potem przekonuję się, że klimatyzację lepiej ustawiać ręcznie, chyba że ktoś planuje chorobowe. Po kilku dniach jeżdżenia z włączoną funkcją Auto przeziębienie i odpowiednio wypełniony druk L-4 można dostać gratis.

Gumiaki ze stanu Kentucky

Majstrując przy pokrętłach, do których dostępu broni długa dźwignia zmiany biegów, wjeżdżam na Trasę Toruńską. Gdzieś w okolicach Lipna w nozdrza wwierca mi się drażniący zapach. Tak jakby ktoś palił oponę. Zerkam w lusterka w obawie, że zobaczę ciągnące się za mną kłęby dymu, ale nie. Z każdym kilometrem niepokojąca woń nasila się, by osiągnąć apogeum w Sierpcu. Mimo pracującej na pełnych obrotach klimatyzacji nie mogę się od niego opędzić. Na dodatek czuję, jak rozgrzewają się moje buty, wprowadzając nową nutę do i tak już nieznośnego zapachu. Po półgodzinie tracę cierpliwość i ochotę na eufemizmy. W środku po prostu śmierdzi. Jakby chińskie trampki w supermarkecie. Hm, nie mam nic przeciwko taniemu obuwiu, tylko że testowane auto kosztuje ponad 100 tys. zł, a chińskie trampki - 10 zł. Na te ostatnie ukuto powiedzonko "gumiaki ze stanu Kentucky". Pasuje, jak ulał, zwłaszcza że Chińczycy chcą wjechać Landwindem także na rynek amerykański. Przepustka? Niska cena. Ale zostawmy na chwilę pieniądze i skupmy się na wrażeniach z jazdy. Przez panujący w środku odór umęczyłem się w drodze do Warszawy, tak jakbym jechał rozklekotanym i zatłoczonym autobusem. Moim skromnym zdaniem auto niespecjalnie nadaje się do wożenia żony czy dziewczyny. Chociaż dzieci prędzej, zwłaszcza gdy zalazły nam za skórę. Można oczywiście zainwestować w choinki zapachowe (też - podejrzewam - chińskie), ale trzeba będzie oblepić nimi całe wnętrze. W ten sposób zamaskujemy przynajmniej niedostatki wykończenia wnętrza. Właśnie. Marne materiały, marny montaż. Piski i trzaski w całkiem nowym aucie nie są dobrym prognostykiem. Imitacja skóry, którą obciągnięto fotele, może jest łatwa w utrzymaniu, ale przez nadmierne podobieństwo do ceraty podkreśla tylko ogólną tandetę wykonania. Tandeta jest, niestety, hasłem przewodnim Landwinda. Choć co prawda to mistrz pozorów. Z dziesięciu metrów wygląda powalająco. Mocne przetłoczenia, metalowe podesty i szerokie koła z rasowymi felgami. Słowem, efektowny. Masz wrażenie, że oglądasz resoraka powiększonego do monstrualnych rozmiarów. Niestety, im bliżej, tym gorzej. Z dwóch metrów dostrzegasz monstrualne półtoracentymetrowe szczeliny między błotnikiem a zderzakiem. Jeszcze dwa kroki i widzisz (zwłaszcza na dachu) punkty zgrzewania karoserii. Zaglądasz do kabiny i dostrzegasz bezwstydnie przyklejoną do środkowego słupka aluminiową tabliczkę znamionową, jakby żywcem wyjętą ze starej windy.

Siedzenia są skrojone dla 12-latków. Chyba nie mogąc odgadnąć, jak długie nogi będzie miał kierowca, konstruktorzy umieścili pedały w dwóch płaszczyznach: sprzęgło i hamulec - blisko, gaz - głęboko. Kolejna wymagająca przyzwyczajenia rzecz. Zapach, pedały, fotele, wykończenie... Ktoś powie, że takie duperele nie są w terenówkach istotne. Zobaczmy zatem, jak Landwind jeździ. Najpierw na asfalcie.

Chińczyk trzyma się mocno?

Gdy go odbieraliśmy, miał na liczniku niespełna 50 km. Dołożyliśmy ponad 1000, głównie na trasie i w mieście. I co? Wyjąwszy kiepskie hamulce, chiński resorak daje się prowadzić w miarę łatwo i nawet pewnie, a jego dość agresywny wygląd zapewnia mu przewagę nad innymi autami w mieście. W trakcie testu miałem wrażenie, że kierowcy zwykłych osobówek czują respekt przed Landwindem. Te koła, przetłoczenia i podesty czynią go większym, niż jest w istocie. Często ustępowali pierwszeństwa, niektórzy wręcz zjeżdżali na bok, jakby bojąc się, że chiński smok za chwilę zionie ogniem. Układ kierowniczy o właściwie dobranej sile wspomagania pozwala na dość dokładne prowadzenie. A to bardzo przydaje się przy omijaniu dziur. Cóż, Landwind nie należy do terenówek, którymi, jak choćby Land Cruiserem, można jeździć na azymut. Kiepsko wybiera nierówności, a tych ci u nas dostatek. Po pokonaniu ciurkiem kilkuset kilometrów moje narządy uznały się za pokonane. Prosiły o zmiłowanie i czas, by wrócić na swoje miejsce. A gdy Landwindem wiozłem z tyłu pasażerów, jeden z nich nie wytrzymał: - Czy to auto ma jakieś amortyzatory? - jęczał, choć przejechaliśmy raptem kilkaset metrów.

Kwestią, którą potencjalny nabywca takiego egzotyka musi rozważyć, jest niezawodność. Kiedy zaczną się problemy? I jakiego będą kalibru? "Nasz" Landwind już po przejechaniu 700 km zaczął się sypać. Proces rozpoczął się od metalowej osłonki wydechu za katalizatorem. Spaw puścił z jednej strony i odtąd każde mocniejsze wciśnięcie gazu kwitowane było nieprzyjemnym dla ucha tarciem. Dźwięczny metalowy odgłos, coś jakby szczękające o siebie złote zęby, może i dodaje Landwindowi groźnego charakteru, ale nie najlepiej wróży na przyszłość. Umówiłem się ze znajomym mechanikiem na spawanie elementu, który po macoszemu zamontowali w Chinach. Niestety, Landwind nie dał mi szansy, by go naprawić - feralny element odpadł w drodze do serwisu. Owszem, dwuletnia gwarancja mechaniczna obejmuje tego typu wady, tylko gdzie mam jechać, by ją wyegzekwować? Do Szanghaju? Jeśli tak, to chyba warto kupić bilet na Kolej Transsyberyjską, na wypadek, gdyby Landwind rozsypał się po drodze. Przesadzam? Lepiej spójrzcie na wyniki testów zderzeniowych (patrz ramka), w trakcie których to dwutonowe auto złożyło się (wraz z manekinem) jak papierowe origami. Cena - nie, jakość - nie, bezpieczeństwo...

Czy to auto ma jakąś mocną stronę? Ma. Jazda w terenie nie daje powodów do narzekań. Na gliniankach, gdzie urządzamy mu lekcję wf., "chińczyk" czuje się dobrze. W pewnej chwili wciąga nas do zabawy. Okazuje się, że włączenie napędu na przód wymaga nie tylko przestawienia dźwigni w środku, ale i blokad na przednich piastach. Te zaś, jak się przekonujemy, potrafią być gorące i brudne jak święta ziemia. Bardziej jednak od niewygody przeszkadza brak osłony silnika. Wisząca nad głową groźba uszkodzenia miski olejowej hamuje nasze zapędy bardziej niż zwisy czy wykrzyż osi (o przeciętnych zresztą wartościach). W razie kłopotów możemy skorzystać z fabrycznego, dość bogatego zestawu narzędzi. Czyżby kryła się w tym sugestia, że Landwinda może naprawić majsterkowicz? Fakt, ma w sobie coś z toporności rosyjskich gazików. Chociaż tamte są dwa razy tańsze.

Oddając Landwinda po tygodniu, dochodzę do wniosku, że jest to produkt niedokończony. Albo inaczej - kiepska realizacja niezłego pomysłu. Samochód ten jest niczym lew - ma wielką grzywę, która maskuje mizerny tułów. Ot, taka amerykańsko-japońsko-chińska chimera. W tym kontekście polskojęzyczną instrukcję obsługi można potraktować jako gratisowy element humorystyczny. Poczucie humoru przyda się właścicielowi tego egzotycznego auta, które z początku intryguje, a potem jednak męczy. Mnie znużenie ogarnęło już po pierwszych 300 km. Potem, w miarę jak pokonywałem kolejne kilometry, oswajałem się z jego tandetą i zapachem. Przejeżdżając koło Zakładów Celulozowych w Świeciu pomyślałem, że przecież można przywyknąć do wszystkiego. Tak jak mieszkańcy tego miasta żyją na co dzień w smogu fabryki papieru, tak i kierowca Landwinda w końcu przestanie zwracać uwagę na jego wady.

Najtrudniej będzie przekonać potencjalnych nabywców do ceny. Nie wierzcie w zapewnienia, że cło i koszty transportu w magiczny sposób podwajają jego cenę. Moim skromnym zdaniem mamy tu próbę wciśnięcia klientom kiepskiego produktu za spore pieniądze. To pewnie dlatego studenci z Chin w Preston (gdzie chwilowo "Obroty" mnie oddelegowały) nigdy o Landwindzie nie słyszeli. A kiedy pokazałem im zdjęcia, stwierdzili, że jest trochę... obciachowy. Nawet jak na chińskie warunki.

Dziwiło mnie to, aż uzmysłowiłem sobie, że większość studentów w Wielkiej Brytanii należy do chińskiej upper-middle class. Paradoksalnie to auto jest dla nich... za tanie. Nam zaś wydaje się o wiele za drogie jak na to, co oferuje.

Landwind 2.4 - kompendium

* dane fabryczne

Wybrane elementy wyposażenia standardowego:

Poduszka powietrzna kierowcy, radio CD,climatronic, elektrycznie regulowane lusterka i szyby, czujniki parkowania, relingi dachowe.

Wyposażenie dodatkowe:

Lakier metalizowany, poduszka powietrzna pasażera, hak, zmieniarka płyt CD

[Papierowy Landwind]

Wyniki testów zderzeniowych Landwinda są szokujące. Tylko jeden z 16 możliwych punktów w testach ADAC. Czy dla chińskiej terenówki to koniec marzeń o podboju Starego Kontynentu?

Rodakom, których kusi chińska wersja Opla Frontery, radzimy zapoznać się z wynikami testów zderzeniowych, jakie przeprowadził niemiecki ADAC. Na 16 punktów w skali zderzenia czołowego Landwind zdobył... jeden.

Wóz uderzył w przeszkodę z prędkością 64 km/h. Gdyby miejsce manekinów zajmowali ludzie - nie mieliby wielkich szans na przeżycie. Całkowitej deformacji uległa kabina pasażerska. Cienka blacha, marne wykonanie i niedostatek elementów wzmacniających - wszystko to sprawia, że karoseria gnie się, jakby była z papieru. Zablokowane drzwi nie pozwalają na szybką ewakuację ciężko poszkodowanych. Jak ciężko? Mimo poduszki powietrznej głowa kierowcy narażona jest na zmiażdżenie. Podobny los czeka nogi podróżnych. U pasażera jadącego na przednim siedzeniu dojdą urazy ud i klatki piersiowej. Niewiele lepiej przedstawiają się wyniki zderzenia bocznego przy prędkości 50 km/h. Nic nie chroni głowy pasażera i kierowcy. Przeciwnie, ostre krawędzie słupków mogą być powodem kolejnych obrażeń. Auto nie ma kurtyn powietrznych, a jego drzwi - wzmocnień.

Eksperci ADAC nie kryli zaskoczenia. W czasach kiedy pięć gwiazdek w testach NCAP stało się niemal normą, wyniki chińskiego produktu stawiają go w trudnej sytuacji. Tym bardziej że Landwind w planach miał podbić niemiecki rynek terenówek. W Polsce przyszłoroczna sprzedaż ma osiągnąć 600 sztuk.

Wyniki testu

Dla porównania w takim samym teście Audi A4 otrzymało wyniki zderzenia czołowego 12, zderzenie bocznego maksymalną liczbę - 16 pkt.

Gaz

Niezłe silniki benzynowe, dość bogate wyposażenie standardowe, precyzyjny układ kierowniczy, stosunkowo niskie koszty eksploatacji, dość dobre zachowanie w terenie

Hamulec

Marka zupełnie nieznana w Europie, brak sieci dilerskiej i autoryzowanych serwisów, zbyt wysoka cena, katastrofalne wyniki testów zderzeniowych, żenująca jakość materiałów wykończeniowych, konstrukcja o wątpliwej trwałości, beznadziejne hamulce, kiepskie zawieszenie, podsterowność i ogólna mułowatość, problemy z tankowaniem, nieprzyjemny zapach w środku

Nasze noty (skala 0-8)

To najniższy wynik w historii! Chociaż Landwind wygląda jak naprędce wyremontowany po zderzeniu z lokomotywą, kosztuje całkiem sporo. Euforia w Holandii minie, w Niemczech auto nie przejdzie ze względu na jakość, a rekordowo kiepskie wyniki testów zderzeniowych raczej nie przysporzą mu popularności. Tym bardziej w Polsce nie ma szans zawojować portfeli nawet co bardziej oszczędnych klientów. Na razie polecić go można jedynie osobom żądnym egzotyki i mocnych wrażeń. Jeśli jakimś cudem w ciągu kilku lat eksploatacji nie będzie zawodził i zapracuje na dobrą opinię, to zainteresujemy się jego następną wersją, która ma wejść do produkcji już za rok. Chiny są jednak specyficznym krajem i to, co dobrze schodzi na tamtejszym rynku, niekoniecznie musi się sprawdzać w Europie. Jeden Landwind wiosny nie czyni, ale kto wie, czy za 15-20 lat chińskie samochody nie będą tak powszechne jak elektronika czy odzież z Państwa Środka.

 
Więcej o:
Copyright © Agora SA