Opel GT

Gdy w 1968 roku do sprzedaży trafił pierwszy Opel GT stanowiący jeden z symboli końca powojennej ascezy w Niemczech, na tamtejszym rynku do jego promocji użyto sloganu ?Nur Fliegen ist schöner? (Tylko latanie jest piękniejsze). Dokładnie takiego samego można użyć w reklamach modelu z 2007 roku

Za powstanie tego samochodu należy podziękować byłemu pilotowi lotnictwa piechoty morskiej USA, legendarnemu menedżerowi firm motoryzacyjnych, obecnie wiceprezesowi General Motors do spraw produktów - zagryzającemu grube czarne cygaro, mówiącemu zawsze to, co myśli Bobowi Lutzowi. To dzięki jego uporowi prototypy Pontiaca Solstice (2002) i Vauxhalla VX Lightning (2003) nie dokonały żywota w fabrycznych magazynach, tylko utorowały drogę do seryjnej produkcji Saturna Sky, Pontiaca Solstice i... Opla GT. Tylnonapędowych, zgrabnych samochodów sportowych, niewiele droższych od służbowego sedana z turbodieslem.

Pierwszy Opel GT, nazywany często małą Corvettą (jego designer Erhard Schnell w sposób oczywisty nawiązywał do większego sportowego auta z USA), oprócz jednego prototypu nigdy nie był budowany w wersji bez dachu - samonośne nadwozie stworzone techniką A.D. 1968 nie było dostatecznie sztywne. Obecny GT, budowany w zakładzie w Wilmington w amerykańskim stanie Delaware, sztywnego dachu nie ma i dzięki temu bliższy jest sloganu o lataniu. Składany miękki dach działa prosto i niezawodnie, do zamknięcia czy otwarcia go potrzebne są ze cztery ruchy rąk. Gdy jest zamknięty, w bagażniku mieści się notebook w miękkiej torbie, dwie paczki wacików kosmetycznych i sweter. Gdy jest otwarty, hm, nie mieści się tam nawet tyle. Ale za chwilę wyjaśnię, dlaczego mnie to w ogóle nie obchodzi.

Wyobraźmy sobie, że to my konstruujemy dwuosobowy samochód sportowy. Klasyczny układ napędowy, silnik z przodu, napęd na tylne koła? No pewnie. Ale żeby nad takim wozem zapanował bez większego trudu ktoś, kto nie ma talentu Michaela Schumachera, muszą być spełnione jeszcze dwa warunki - rozkład mas między osiami jak najbliższy idealnego 50:50 (jest 51:49) i supersztywne nadwozie, które dzięki temu może stanowić fundament dla subtelnie zestrojonego zawieszenia (też jest). Spełnienie tego ostatniego warunku stało się możliwe dzięki zastosowaniu podłużnic ukształtowanych taką samą techniką hydroformingu, jakiej używa się przy produkcji podwozi aktualnego Chevroleta Corvette. Rozstaw osi to spore 2415 mm, środek ciężkości znajduje się nisko, a wszystkie cztery koła zawieszono jak w wyścigówce, na podwójnych wahaczach trójkątnych z kutego aluminium.

Takie podwozie na nic się nie przyda, jeśli wóz rozpędzać się będzie ślamazarnie niczym melex o słabych akumulatorach. W Oplu GT na szczęście nic takiego nam nie grozi - pod maską znajduje się silnik wprawdzie tylko 4-cylindrowy i 2-litrowy, ale za to z bezpośrednim wtryskiem benzyny, turbosprężarką i intercoolerem, wykorzystujący blok jednego z silników Vectry, rozwijający moc 264 KM i, co ważniejsze, udostępniający maksymalny moment obrotowy w wysokości aż 353 Nm w zakresie między 2500 i 5000 obr./min. Przy takim wyniku momentu obrotowego nie trzeba więcej niż pięciu biegów (jest 5), przydaje się też mechanizm różnicowy o zwiększonym tarciu wewnętrznym (jest). Czego jeszcze trzeba? Rozsądnej ceny (jest, od marca tego roku będzie można kupić Opla GT za blisko 30 tys. euro... jeśli się zdąży z zamówieniem) i tego, by auto równie dobrze jeździło w praktyce jak na papierze.

Aby to sprawdzić, musiałem wybrać się do Kalifornii. Czy to na pewno dobre miejsce? Kilka dni spędzonych w Arizonie, gdzie policja reaguje histerycznie na przekroczenie prędkości o 2 mile na godzinę, trochę zniechęciło mnie do jazdy we własnym tempie. W dniu testów Opla GT, podczas śniadania w Palm Springs, kolega z większym doświadczeniem zapewnił mnie jednak, że w Kalifornii da się jeździć normalnie. Gdy po spotkaniu z emerytowanym projektantem Schnellem wyszliśmy na hotelowy parking (notabene: to fajne, że designer starego GT nazywa się "szybki", ciekawe, czy designerzy dostawczaków otrzymują obowiązkowe nazwisko "langsam"), czekała tam piorunująca niespodzianka.

Parking pełen starych, przepięknie utrzymanych Opli GT, wypożyczonych przez GM od amerykańskich kolekcjonerów. O rany. I uśmiechnięty facet, który mówi z niemieckim akcentem, wręcza mi klucz do jednego z nich. Wciskam się za kierownicę srebrnego GT, czując to, co zawsze czuję za kierownicą klasycznego samochodu: tu nie ma lipy. Nie da się oszukać fizyki, a jedyna elektronika to tranzystory w radiu. Super. Jaką dziką przyjemność sprawia mi konieczność wysunięcia cięgna ssania przy uruchamianiu silnika. Z miejsca czuję się w tym autku jak w domu, chociaż nigdy wcześniej takim nie jechałem. Na najszerszej ulicy Palm Springs jadę wśród innych Opli GT, a prowadzący je dziennikarze z innych krajów mają przyklejone do twarzy uśmiechy równie głupkowate jak mój. Gdy wjeżdżam po kilkunastu minutach na parking, na którym mam przesiąść się do nowego GT, czuję się odświeżony niczym po prysznicu ze źródlanej wody.

Nowy GT, podobnie jak stary, to także w pewnym stopniu miniaturka Corvette. Przynajmniej wtedy, gdy patrzy się na niego przez zmrużone oczy. W naturze wygląda lepiej niż na zdjęciach, proporcje są idealne. Wnętrze jest tak ciasne, jak być powinno w szybkim roadsterze, fotele dobre (choć mało ekstremalnie wyprofilowane), reszta taka sobie - działa bezbłędnie, ale nagrody za jakość wykonania imienia szefa jakości Audi nie dostanie. Za to kierownica wygląda lepiej niż ta ciężarówkowa w Corvette C6. Zresztą... jak auto porządnie jeździ, to dla mnie może nawet mieć tablicę przyrządów z blachy pomalowanej lakierem młotkowym.

A jeździ fantastycznie. Naprawdę. Za takie pieniądze nie istnieje żaden porównywalny samochód. Silnik jest naprawdę niezły, ciągnie w każdym zakresie obrotów tak, jakby nie miał turbiny, nie brzmi specjalnie agresywnie, ale podczas jazdy autostradowej z dużą prędkością nie męczy. Software wskaźnika poziomu paliwa to skandal, w co najmniej trzech autach wyświetlacz pokazywał bzdury, zmuszając kierowców do mimowolnego rajdu o kropelce, przy szybkiej jeździe w ostrym słońcu przydałaby się lampka podpowiadająca moment zmiany biegu na wyższy, bo słabo widać obrotomierz. Setka w 5,7 sekundy, maksymalna 229 km/h, na wyższych biegach przyspiesza jak turbodiesel, tyle że bez smrodu mazutu. Ale to wszystko nic.

Zestrojenia podwozia dokonał geniusz. Galileusz motoryzacji, Einstein sprężyny i amortyzatora. To, jak koła Opla GT układają się do drogi, jak zawieszenie pracuje w nierównych, za szybko przejechanych zakrętach, to graniczy z magią. Subiektywnie wygląda to tak, jakby masy nieresorowane w tym samochodzie były zerowe. Układ kierowniczy demonstruje rzadką w dzisiejszych czasach szczerość i uczciwość, dokładnie wiadomo, co się dzieje z przednimi kołami - dlatego też (i dzięki specjalnym oponom opracowanym przez GM wspólnie z firmą Bridgestone) po wyłączeniu ESP łatwo jeździ się tym samochodem poślizgami. Dawno nie spotkałem tak prostego konstrukcyjnie samochodu, który sprawił mi tyle przyjemności i który przy agresywnej jeździe nie okazał się wrednym, fałszywym potworem. Kusi mnie, żeby napisać, jak Clarkson: "I want one".

Aha, zapomniałem powiedzieć, jak to z tym bagażnikiem. Mam go tam, gdzie nowy James Bond ma recepturę na martini. Bagaże wyślę przez TNT. I jako fan lotnictwa niniejszym potwierdzam: tylko latanie jest fajniejsze.

* dane producenta

Gaz

Idealny rozkład mas 50:50, dobrej jakości materiały, wyłączalna kontrola trakcji, napęd na tylne koła

Hamulec

Ciasne wnętrze, mały bagażnik

Summa summarum

Opel GT budowany jest w USA. Nieco wcześniej został wprowadzony do sprzedaży jako Pontiac Solstice i Saturn Sky (marki należące do GM). Wszystko, co dobre, czerpie ze swojego poprzednika Opla GT (1968-73), którego wyprodukowano ponad 100 tys. sztuk. Czy tak będzie z nowym modelem? Czas pokaże. Pewne jest, że Opel GT to świetne auto do zabawy. Dobrze wygląda, a co najważniejsze, jest w miarę oszczędne.

Oceń nowgo Opla GT
Więcej o:
Copyright © Agora SA