Auto od brokera - krok po kroku

Kupując nowy samochód u dilera za granicą można zaoszczędzić nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jednak trzeba się liczyć z komplikacjami

Zaczęło się od artykułu o brokerach samochodowych, firmach, które kupują nowe auta w zagranicznych salonach. Zasada jest prosta - broker wyszukuje w kraju Unii najtańszy samochód konkretnej marki u jej dilera, kupuje go na zamówienie klienta i sprowadza do Polski, załatwiając wszelkie formalności niezbędne do zarejestrowania w kraju. Wszedłem na stronę internetową jednej z takich firm. W porównaniu z cenami "salonowymi" różnice były wyraźne: mniejsze modele kosztowały o kilka, większe i bardziej luksusowe auta - o kilkadziesiąt tysięcy złotych mniej.

Z ciekawości -wcale nie myśląc o kupnie - poprosiłem o wycenę Hondy CR-V Elegance. Okazała się o 25 tys. zł tańsza (uwaga! są firmy, które zajmują się usługami brokerskimi, ale oferują samochody w cenach bardzo zbliżonych do salonowych; różnicę widocznie zjadają wysokie marże). Samochód miał być sprowadzony z salonu w Estonii. W internecie sprawdziłem cenę w estońskim salonie - warto było zapłacić brokerowi marżę.

I wtedy zacząłem się łamać. A może kupić takie auto? To było w czerwcu 2007 r. Nie do końca wierzyłem w tak atrakcyjną cenę i szukałem kruczków - dopisków drobnym drukiem. Zasypałem brokera pytaniami, na wszelki wypadek mailem, by odpowiedzi mieć czarno na białym. Okazało się, że cena jest ostateczna, zawiera VAT, akcyzę i marżę brokera, a auto ma gwarancję, więc mogę je normalnie serwisować w polskim ASO (w myśl unijnych przepisów polscy dilerzy nie mogą odmówić gwarancyjnej naprawy auta), dostanę fakturę za sprowadzony wóz i dokumenty niezbędne do jego rejestracji.

Z taką wyceną poszedłem jeszcze do polskiego dilera Hondy. Kwota brokera zrobiła wrażenie na sprzedawcach, choć nie tak duże, by zaoferowali mi upust. Jeszcze się wahałem. Przypomniałem sobie jednak, że diler sprzedał mi poprzednie auto bez upustu i najmniejszego choćby dodatkowego wyposażenia. Podobnie było, gdy chciałem kupić następną Hondę, uniosłem się więc honorem i zrezygnowałem z zakupu. Teraz pomyślałem - biznes to biznes. Trzeba kupować tam, gdzie jest taniej.

Po kilku kolejnych telefonach i mailach wiedziałem, jak wygląda zamówienie i procedura sprowadzenia auta przez brokera. Pozostało mi wybrać model, kolor, tapicerkę i podpisać umowę, w której miałem:

- Zagwarantowaną cenę auta w euro. Cena jest stała, ale nie kurs euro. Przy rozliczeniach firma bierze kurs z dnia wystawienia faktury. Gdy zamawiałem auto, 1 euro kosztowało 3,80 zł, gdy odbierałem - 3,50 zł (teraz 3,28 zł). Jedyne, za co miałem zapłacić dodatkowo, to opłata recyklingowa (500 zł) i opłaty przy rejestracji auta (245 zł).

- Przybliżony termin dostawy. Data jest określona w tygodniach. W moim przypadku miało to być 13-18 tygodni od wpłacenia zaliczki. Za spóźnienie firma zobowiązuje się zapłacić karne odsetki, z wyjątkiem sytuacji, gdy opóźni się produkcja auta.

Problemem okazał się kredyt na wóz sprowadzany w ten sposób. Fakturę za auto wystawia diler zagraniczny, choć zdarzają się wyjątki, gdy robi to broker (tak ostatecznie było w moim przypadku) - to zależy od umowy między polskim brokerem a zagranicznym dilerem. Banki, które pytałem, odmawiały udzielenia kredytu w sytuacji, gdy pieniądze mają być przelane na zagraniczne konto. Wyjściem pozostaje wzięcie kredytu refinansującego, czyli wyłożenie własnych pieniędzy, zarejestrowanie auta i wystąpienie o kredyt, który pokryje koszt jego zakupu. Jest on nieco droższy niż kredyt samochodowy.

Podpisanie umowy z brokerem opóźniło całe przedsięwzięcie, zwłaszcza że w firmie, którą wybrałem, dokumenty zatwierdza szef często niestety będący w rozjazdach. Umowę wysłałem w połowie sierpnia, dostałem ją miesiąc później. Czas oczekiwania zaczął się liczyć od dnia, gdy przelałem na konto firmy zaliczkę w wysokości 7,5 proc. wartości auta. Była połowa września i - jak łatwo wyliczyć - auto miałem dostać na przełomie grudnia i stycznia. Byłem zły, bo to najgorsze rozwiązanie z możliwych -dostanę stary rocznik za cenę nowego.

Zaczęło się nerwowe oczekiwanie. Co kilka tygodni dzwoniłem, by spytać brokera, czy wie, kiedy wóz będzie gotowy. I modliłem się, by nie wyprodukowali go zbyt szybko, żebym dostał model z 2008 r. Na początku grudnia powiedziano mi, że samochód ma przyjść na przełomie stycznia i lutego. Wciąż nie było pewne, czy będzie to model z 2007, czy z 2008 roku. W biurze firmy brokera próbowali mnie podtrzymywać na duchu, że tylko u nas rok produkcji ma znaczenie, a "w całej Europie liczy się data pierwszej rejestracji".

Na początku lutego dostałem telefon, że wóz będzie za parę tygodni, i - co ważne - że jest to model z 2008 roku. Miałem czekać na sygnał, kiedy przelać resztę pieniędzy. Czekałem do połowy lutego. I wtedy zaczęła się droga przez mękę. Okazało się, że broker ma problem ze sprowadzeniem auta. Pracownicy firmy tłumaczyli, że nie mogą znaleźć firmy, która przewiezie tak niewiele pojazdów (nazbierało się ich zbyt mało, by zapełnić lawetę). Dzwoniłem i słuchałem tłumaczenia, że dostawa będzie "za kilka dni, już w sobotę, już jutro". Ostatecznie wóz przyjechał do Polski w połowie marca. Ale nawet gdy był już na parkingu u brokera, wciąż nie mogłem go odebrać. Tu pojawił się kolejny problem. Okazało się, że estońskich dokumentów, a konkretnie dowodu rejestracyjnego, nie ma kto przetłumaczyć, bo w Polsce brak przysięgłego tłumacza tego języka. Broker do niedawna korzystał z pomocy ambasady estońskiej, która autoryzowała zwykłe tłumaczenie dokumentów. Firma musiała szukać innego rozwiązania. Jak się okazało, trwało to półtora miesiąca (wciąż byłem zwodzony odpowiedziami, że dokumenty dostanę lada dzień). Miałem dość czekania - skoro zapłaciłem za auto, chciałem nim jeździć. Postanowiłem, że odbiorę je bez przetłumaczonych dokumentów i poczekam, aż firma mi je dośle (samochodem mogłem jeździć, bo był ubezpieczony i zarejestrowany tymczasowo w Estonii - miał estońskie tablice).

Samochód był taki, jak zamawiałem, a nawet lepiej wyposażony niż jego salonowy odpowiednik - miał np. podgrzewane fotele i spryskiwacz reflektorów. Nie wątpiłem, że jest nowy (7 km na liczniku, fabryczne folie, naklejki). Z czasem oczekiwanie na tłumaczenie od brokera stało się denerwujące (ciągłe zwodzenie, że "już za dwa dni"). Zacząłem więc szukać rozwiązania na własną rękę. Sięgnąłem nawet po ustawy mówiące o rejestracji samochodu sprowadzonego z zagranicy, a także po polsko-estońskie umowy, które regulują kwestię tłumaczeń z obu języków. Okazało się, że na mocy obustronnego porozumienia z 1998 r, z braku tłumaczy przysięgłych oba państwa będą honorowały zwykłe tłumaczenia potwierdzone przez notariusza. Ambasada estońska podaje w internecie wykaz tłumaczy, których rekomenduje. W ten sposób, nie oglądając się na brokera, zamówiłem tłumaczenie, co kosztowało mnie 180 zł (to jedyny nieplanowany wydatek). Broker w końcu (z ponadpółtoramiesięcznym opóźnieniem) dostarczył mi tłumaczenie z estońskiego. Ja jednak wcześniej, ze swoim tłumaczeniem poszedłem do wydziału komunikacji i zarejestrowałem wóz. W urzędzie wszystko odbyło się stosunkowo bezboleśnie (choć inaczej sprawę rejestracji przedstawiła urzędniczka w informacji, a co innego mówił inspektor rejestrujący auto).

Pozostała mi jeszcze kwestia odzyskania odsetek za opóźnienie w dostawie auta (miało być 13-18 tygodni, było 26). Mogłem wziąć gotówkę lub opony zimowe. Wybrałem opony, ale że przez kilka kolejnych tygodni nie mogłem się ich doczekać (broker zapewniał, że lada dzień powinny przyjść), ostatecznie poprosiłem o wypłacenie karnych odsetek w formie gotówki. Dostałem prawie 3 tys. zł.

I tak w połowie czerwca mogłem spokojnie powiedzieć, że załatwiłem wszystkie formalności. Minął prawie rok (!) od mojego pierwszego kontaktu z brokerem . W tym czasie wykonałem do niego 54 telefony - rozmowy międzymiastowe - by dowiedzieć się, kiedy będzie samochód, kiedy będą przetłumaczone dokumenty, kiedy będą opony. Ale kupiłem auto niemal o 30 tys. zł tańsze od polskiego modelu salonowego. Czy warto? Niech każdy sam odpowie sobie na to pytanie.

PLUSY

- Cena!

- Wciąż niski kurs euro

- Gdyby nie problemy, które mnie spotkały (może należałem do wyjątków), zakup niemal niczym nie różniłby się od transakcji w salonie -wystarczy wpłacić pieniądze i cierpliwie czekać na samochód (samemu trzeba tylko opłacić podatki i drobne opłaty)

- Niekiedy można dostać w cenie model lepiej wyposażony niż w polskim salonie

MINUSY

- Brak w ofercie niektórych modeli (zwłaszcza niewielkich aut)

- Wciąż mniejsza pewność niż w salonach (trzeba szukać brokerów sprawdzonych, długo działających na rynku, bo nowe firmy często oferują samochody z bardzo wysoką marżą)

- Przy załatwianiu formalności mogą wyskoczyć nieprzewidziane problemy

- Dłuższe oczekiwanie na samochód; auto u dilera można niekiedy kupić od ręki

- Długo trwające procedury (przesyłanie umów, czekanie na ich podpisanie, "wyjazdy prezesa")

- Urzędnicy czasami mogą nie wiedzieć, jak zarejestrować nowy samochód z zagranicy

- Trudności z uzyskaniem kredytu

Więcej o:
Copyright © Agora SA