Welcome to the jungle

Woda była wszędzie. Strumieniami lała się z nieba, zamieniając górską ścieżkę w potok głębokiego po kolana błota. Wciskała się do naszych śpiworów i rzeczy osobistych. Unieruchamiała auta i sprzęt elektroniczny. Rady nie dali jej nawet czołowi kierowcy terenowi świata, którzy rzucili rękawicę naturze, startując w malezyjskim rajdzie Rainforest Challenge.

Nie pomogły im najwyższej klasy terenówki wyposażone w wyciągarki, zwolnice i kilkusetkonne silniki. Bezradni byli nawet tutejsi zawodnicy, którzy doskonale znają realia Lasów Deszczowych i wiedzą, czego się można spodziewać podczas trwającej obecnie pory monsunowej. Wystarczyło, aby przez kilka dni natura "pokropiła" wodą, a człowiek stał się bezradny.

Po serii odcinków specjalnych, które rozegrano przy dość niezłej jeszcze pogodzie, 6 grudnia zawodnicy zanurzyli się w "Strefę Cienia" dżungli Terengganu. Czekała na nich około czterdziestokilometrowa trasa podzielona na dwa etapy. Na pokonanie pierwszego, 25-kilometrowego dostali od dwóch do trzech dni - tu właśnie mieli zmierzyć się z odcinkami o posępnych nazwach, takich jak "Predator" czy "Terminator"...

Początek rajdu, początek ulewy

Z chwilą, gdy zawodnicy stanęli na starcie, rozpoczęła się ulewa, która odtąd już ich nie opuściła. Z nieba lały się potoki wody, które czasem zamieniały się w "zwykły" deszcz bądź mżawkę (w tych rzadkich momentach cieszyliśmy się, że "nie pada"). Przy temperaturze sięgającej ponad 20 stopni Celsjusza (to był podstawowy powód, dla którego wybrałem się do Malezji w ucieczce przed zimową pluchą...) było nie tylko mokro, ale i niezwykle wilgotno.

Jako pierwsi na trasę ruszyli Polacy z Land Serwis Teamu, którzy aby zająć tak dobre miejsce na starcie, zerwali się z łóżek o bladym świcie. Już pierwszy podjazd pokazał, że przeprawa przez dżunglę w tak ciężkich warunkach będzie piekielnie morderczym zadaniem. Wszyscy spodziewali się jednak trudnego rajdu, więc nie było mowy o walkowerze. Range Rover Piotra Kowala i Włodzimierza Babicza a tuż za nim Land Rover Defender małżeństwa Agnieszki i Marka Janaszkiewiczów dzielnie parły do przodu, dosłownie walcząc o każdy metr trasy (a w zasadzie błota). Droga zamieniła się bowiem w potok kleistej mazi, która zalepiała opony i więziła nogi pilotów. Auta pokonywały spore fragmenty za pomocą wyciągarek, których czasem nie było gdzie zapiąć. Wokół rosły niemal wyłącznie bambusy i tylko z rzadka trafiały się solidniejsze drzewa. Spływająca woda szybko drążyła koleiny, w których bezradne stawały się - najlepsze na świecie - "błotne" opony Simex Extreme Trekker (wyposażonych w nie było ponad 90% załóg). Najgorsze jednak było to, że trasa nieustannie pięła się ku górze. Gdy docieraliśmy do zakrętu, za nim ukazywał się kolejny stromy podjazd - i tak bez końca.

Jedynymi zawodnikami, którzy dotrzymywali kroku naszym reprezentantom, byli Malezyjczycy - pięć tutejszych załóg, w tym zwycięzcy poprzednich edycji RFC (jechali oni jednak dużo lżejszymi i znacznie mocniejszymi autami, w przeciwieństwie do Polaków, którzy cały swój ekwipunek musieli wieźć ze sobą). Ich Toyoty BJ oraz Jeepy CJ napędzane były silnikami z Toyot: Supra oraz MegaCruiser. Wiele podjazdów, na których inni zawodnicy męczyli się z wyciągarkami, oni pokonywali mocniejszym wciśnięciem pedału gazu. Aby ich nie blokować, Polacy przepuścili Malizejczyków przed siebie.

Wkrótce zapadł jednak zmrok, a ponieważ azjatyccy kierowcy nie lubią jeździć w ciemnościach, rozbili prowizoryczny obóz przy drodze. Polacy znów znaleźli się na czele stawki, ale w obliczu potężniejącej zawieruchy i kolejnego megapodjazdu, także postanowili udać się na mokry "spoczynek" w towarzystwie dokuczliwych komarów. Niemal całą noc pełne ręce roboty miał nasz mechanik - Łukasz Nawalany - cichy bohater polskiego zespołu, który nie dość, że nieustannie pomagał pilotom w ich niewdzięcznej pracy na trasie, to jeszcze dbał o kondycję pojazdów.

Pięć kilometrów w dwa dni

Następnego dnia walka z kilkusetmetrowym podjazdem trwała aż do południa. Deszcz nie ustawał, a na dodatek nieprzyjemnie ochłodziło się. Wtedy spotkaliśmy wyłaniających się z dżungli niczym duchy dziennikarzy i organizatorów, którzy poprzedniego dnia wyruszyli pieszo tuż przed autami. Byli w opłakanym stanie - wychłodzeni, przemoknięci, po nocy spędzonej pod niebem, z wyczerpującymi się racjami jedzenia i picia. Nieśli informację od rajdowych zwiadowców, że dalsza droga jest nieprzejezdna - rzeki, które mieli pokonywać zawodnicy, przybrały, uniemożliwiając przejazd. Mieliśmy zawrócić. Informacja ta wywołała u nas radość - w ciągu 2 dni pokonaliśmy z dużym trudem niecałe 5 kilometrów, a perspektywa kolejnych kilkudziesięciu, które nas jeszcze czekały, była niemal paraliżująca. Wydawało nam się, że wystarczy zawrócić auta i zjechać przetartą drogą w dół. Nic bardziej mylnego - odwrót okazał się prawdziwą gehenną.

Choć teoretycznie powinno być łatwiej, jadąc w dół, również trzeba było nieustannie używać wyciągarek - nawet w tych miejscach, przez które w odwrotnym kierunku przejeżdżaliśmy na kołach. Droga bardziej przypominała strumień błotnistej lawy, kryjącej ponadmetrowe koleiny. Wieczorem uczestniczyliśmy w akcji podnoszenia z górskiego strumienia włoskiego Land Rovera, który dachował w nim po ześlizgnięciu się z drogi. Mimo że jechaliśmy niemal całą noc, do obozu, skąd wyruszyliśmy, wciąż było daleko. W końcu położyliśmy się spać - w mokrych ubraniach, w mokrych śpiworach i na mokrych łóżkach. Radość sprawiało takie ułożenia ciała, aby deszcz nie padał bezpośrednio na głowę.

Nazajutrz okazało się, że obóz, z którego wyruszyliśmy do "Strefy Cienia", znajdował się niedaleko. A stamtąd mieliśmy już - tak nam się wydawało - tylko niecały dzień drogi do asfaltu. Nasza radość była jednak przedwczesna. Trzysta metrów przed obozem spod tylnych kół naszego Range Rovera osunął się podmyty grunt i mimo asekuracji liną wyciągarki ciężkie auto fiknęło kozła w przepaść, zatrzymując się na dachu kilka metrów od drogi. Akcja ratunkowa, w której uczestniczyło kilka samochodów (nieoceniona okazała się zwłaszcza mechaniczna wyciągarka naszego Defendera), trwała blisko siedem godzin. Nadludzkich wysiłków dokonywał zwłaszcza Łukasz Nawalany, który wszedł (dosłownie!) pod maskę wiszącego nad przepaścią samochodu, aby uruchomić jego silnik. W tym czasie Włodziemierz Babicz pokonał co najmniej kilka kilometrów, torując sobie drogę maczetą, będąc zmuszonym nieustannie przepinać linę wyciągarki. Całością skomplikowanej operacji kierował Piotr Kowal. Około północy auto stanęło na kołach i poza wybitą szybą i zdefasonowanym nieco nadwoziem wyglądało, jakby nic mu nie dolegało (!). Nagrodą był kolejny "mokry" nocleg, ale już w obozie "startowym".

Bar w środku dżungli

Do tego miejsca jeszcze kilka dni temu, przed ulewanymi deszczami, bez kłopotu dotarły terenówki organizatorów i wozy prasowe. Droga była wtedy prosta - nie wymagała użycia wyciągarek, radziły z nią sobie auta nawet słabo zmodyfikowane. Dlatego rano, pełni optymizmu, wraz z kilkunastoma pozostałymi samochodami opuściliśmy obóz, licząc, że może dziś wreszcie dotrzemy do cywilizacji.

Błoto, podobnie jak i deszcz, jednak nas nie opuściły. Po całym dniu przeprawy i pokonaniu zaledwie 8 kilometrów dotarliśmy do wezbranej rzeki, nad którą od trzech dni koczowały auta dziennikarzy, czekając, aż poziom wody opadnie. Znów nie mieliśmy innego wyjścia, jak spędzić noc pod "chmurką"...

Rankiem na szczęście zapadła decyzja o przeprawie. Akcja została sprawnie zorganizowana - samochody zabezpieczone były linami wyciągarek i pasami. Rzeka była tak głęboka, że nie pozwoliła przedostać się pasażerom aut suchą stopą - wnętrza pojazdów zostały zalane. Znów mieliśmy nadzieję, że była to już ostatnia przeszkoda na naszej drodze powrotnej. Ale niestety - chwilę później auta zostały zatrzymane przez głębokie rozlewisko, a potem - ociekający błotem, stromy podjazd. Ostatnie rajdówki jeszcze sobie z tym jakoś poradziły, ale dziennikarze i organizatorzy musieli dać za wygraną. Ich nieprzygotowane do aż tak ciężkich warunków samochody zostały w dżungli, a pechowcy (do których należałem) nocą pokonali w grupach, czasem samotnie 15 kilometrów, niosąc swój dobytek (nawet po kilkadziesiąt kilogramów) na własnym grzbiecie. Brnąc przez błoto ugięty pod ciężarem mojego sprzętu, mając za "paliwo" dwa krakersy, z pewnym rozbawieniem wspominałem przyjaciół z redakcji, którzy strasznie mi zazdrościli grudniowego wyjazdu do gorącej Malezji...

O północy przed naszymi oczami zamajaczyło światło elektryczne. Była to ukryta w dżungli, nieznająca turystów wioska Kampang Miah licząca kilkanaście rodzin. Tutejszy barman - ojciec jedenaściorga dzieci (myjący się raz na 10 dni - z czego był dumny) - Kama specjalnie dla nas otwarł swój biznes, racząc nas do białego rana przesłodzoną kawą i skrzydełkami kurczaka z ryżem. Prawdziwe niebo w gębie!

Następnego dnia wypadki potoczyły się wartko. Okazało się, że droga za wioską jest nieprzejezdna - niepozorna rzeczka, którą wcześniej auta bez trudu pokonywały, w ciągu kilku dni osiągnęła rozmiary Wisły. Kto dotarł tu samochodem, musiał się z nim rozstać (tak było w przypadku obu polskich załóg). W wiosce i jej okolicach zaparkowało ponad 50 maszyn - być może uda się je wydobyć z dżungli za 2-3 tygodnie. Nas ewakuowały łodziami malezyjskie służby ratownicze oraz policja.

Lasy Deszczowe pokazały, że rządzą się własnymi prawami i jeśli chcą, mogą zadrwić z wysiłków człowieka. Tak złych warunków pogodowych w trakcie rajdu nie było podobno od 1999 roku i trudno tu za cokolwiek winić organizatora, który słusznie zrezygnował z wyłaniania zwycięzcy. "Winni" jesteśmy my, bo na własne życzenie naruszyliśmy spokój dziewiczych lasów. Znam takich, którzy za rok też planują to uczynić.

 

Arek Kwiecień, zdjęcia wykonano przy użyciu obiektywów Sigma Pro.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.